– Pani Małgosiu, czy da pani radę przygotować na czwartek zestawienie sprzedaży i prezentację tego nowego produktu? Przepraszam, że proszę o to na ostatnią chwilę, ale to ważne – tamtego dnia dyrektor stanął przed moim biurkiem, a na jego twarzy malowało się autentyczne zakłopotanie.

„Co za porządny facet!” – pomyślałam. Inny szef wydałby mi suche polecenie i nic by go nie obchodziło, czy dam radę, czy nie. Ale on był inny. Naprawdę lubiłam z nim pracować. I to było chyba jedyne, co lubiłam w tej firmie.

– Tak, panie dyrektorze, na pewno dam radę – zapewniłam. 

Wiedziałam, że łatwo nie będzie, ale jemu nie mogłabym odmówić!

Trzymaliśmy się na dystans

– Co ja bym bez pani zrobił? – zapytał z zabawnym uśmiechem, po czym odwrócił się i poszedł do siebie. 

Nie minęło pięć minut, jak wrócił i… postawił przede mną kubek kawy!

– Sam dla pani zaparzyłem. W dyrektorskim ekspresie – puścił do mnie oko.

– Nie trzeba było – zawstydziłam się.

– Trzeba, trzeba. Najchętniej kupiłbym pani bukiet róż i zabrał na kolację, ale stary już jestem i nie chcę, aby pani pomyślała, że ją podrywam – westchnął.

„Chciałabym, abyś mnie podrywał” – przemknęło mi przez myśl, ale oczywiście nie powiedziałam tego głośno.

Wojciech był jednym z moich szefów. Starszym ode mnie o dobrych 20 lat, jednak czułam do niego nie tylko służbową sympatię, ale i zwyczajną miętę! W dodatku byłam pewna, że to działa w obie strony – widziałam, jak na mnie patrzy, szuka mojej obecności. 

Ja też lubiłam być w jego pobliżu. A gdy kilka razy zdarzyło nam się na służbowych bankietach czy wyjazdach porozmawiać nie tylko o pracy, nie mogliśmy się nagadać! Rozumieliśmy się w lot, ewidentnie coś nas do siebie przyciągało. Jednak żadne z nas nigdy nie zrobiło kroku dalej. Oboje byliśmy raczej nieśmiali, a on pewnie miał żonę i dzieci, choć nawet największe plotkary w firmie nie wiedziały nic na ten temat.

W każdym razie pogodziłam się z myślą, że to tylko rodzaj wzajemnej fascynacji, bez szans na przyszłość. Żałowałam jedynie, że tak rzadko mogłam z nim pracować. Niestety – moim bezpośrednim przełożonym był drugi dyrektor, który ludzi traktował źle i w ogóle był okropny. Tak zresztą jak cała ta nasza korporacja, w której słupki sprzedaży zawsze wygrywały z ludźmi. I naprawdę nie miałam pojęcia, dlaczego tak porządny facet jak Wojtek tu pracował. Bo czemu pracowałam tu ja – niestety, wiedziałam.

Kochali się, mimo że naprawdę bardzo się różnili 

Przyszłam na świat w urokliwej, pełnej lasów i jezior mazurskiej wsi. W raju… Od dziecka chodziłam z tatą na grzyby, ryby, pomagałam mu w stajni, w ogrodzie. Wiecznie umorusana, czułam się blisko natury najszczęśliwsza na świecie! Tylko mojej mamie nigdy się to nie podobało. Sama pochodziła z dużego miasta, na mazurską wieś trafiła za sprawą niezbyt trafionego – jak się z czasem okazało – uczucia do taty. I choć na swój sposób go kochała, wsi ani Mazur nie polubiła nigdy.

– Kto to widział, żeby dziewczynka biegała cały dzień w gumiakach i dresach, ubłocona jak jakieś wiejskie chłopaczysko! 

Od kiedy pamiętam, mama suszyła mi głowę, marząc zapewne o tym, abym odziana w różowe sukienki grała na pianinie i uczyła się tańca. Nieraz przecież słyszałam, jak wyrzucała tacie, że przez niego ich córka wyrośnie na „zapuszczoną dziewuchę”, zamiast na elegancką, miastową pannę.

– Irenko, daj spokój! Jest szczęśliwym dzieckiem, to najważniejsze – mówił.

Do dziś nie rozumiem, jak to się stało, że moi rodzice zostali małżeństwem. Pochodzili przecież z innych światów!

Tata był jak część ziemi, którą uprawiał: zakochany w naturze, radujący się każdą kroplą rosy o poranku. Mama natomiast nie rozumiała przyrody, a szczytem szczęścia był dla niej miejski gwar. Wolała oddychać spalinami niż rześkim, wiejskim powietrzem. Z tego, co wiem, zanim mnie urodziła, mama nieraz rozważała powrót do miasta. To jednak wiązałoby się dla niej z porzuceniem taty, bo on z kolei nie wyobrażał sobie życia w bloku. Stali więc – jako małżonkowie – na życiowym zakręcie i kto wie, jak by to się skończyło, gdyby nie ja. 

Bo gdy przyszłam na świat, mama odpuściła myśl o powrocie do miasta – nie chciała rozbijać rodziny. Została w nielubianej wsi, ale była nieszczęśliwa. Gdy podrosłam, nieraz słyszałam kłótnie rodziców. Mama krzyczała, że tata zmarnował jej „tą śmierdzącą wiochą” życie…

Kochałam ich oboje, jednak z mamą nigdy nie miałam takiej więzi jak z ojcem. Bo z tatą byliśmy jak jeden organizm! Wszędzie zabierał mnie ze sobą, wciąż ze mną rozmawiał. Nawet „dawał” mi gwiazdy, gdy w ciepłe wieczory leżeliśmy na pomoście i wpatrywaliśmy się w niebo.

– Tamta, najjaśniejsza, jest od dziś twoja! – pokazywał świecący punkt na niebie i pytał: – Jak ją nazwiesz, córeczko? 

– A to gwiazda chłopak czy gwiazda dziewczyna? – pytałam.

– A jak wolisz? – śmiał się tata.

– Wolę, żeby to był chłopak. Nazwę go Robert – odpowiadałam, stając się w końcu „właścicielką” niezliczonej ilości gwiazd, z których każda nosiła imię taty.
To on był moim powiernikiem, przyjacielem, obrońcą. Doradcą, gdy się pierwszy raz zakochałam, wspólnikiem w sekretach początkującej studentki. Kochałam go nad życie! A on… umarł! 

Miałam wtedy 19 lat, studiowałam, ale tak bardzo nie znosiłam miasta, że w każdy wolny od zajęć dzień pędziłam na ukochane Mazury. Tamtego dnia oporządzaliśmy z tatą w stajni konie, którymi zamierzaliśmy pogalopować po lesie, gdy nagle tatko chwycił się za serce, oczy mu się wywróciły i upadł bez tchu. Zdążył tylko wyszeptać: 

– Córeńko, ja…

Na początku uznałam jej decyzję za bezduszną

Zostawił mnie w nieopisanej rozpaczy i z pytaniem, na które – jak sądziłam – nigdy nie poznam odpowiedzi: co chciał mi przed śmiercią przekazać?!

Nie wiem, jak ja to przeżyłam. Za to mama – po pierwszym szoku – szybko wróciła do równowagi.

– Gosiu, nie damy rady same prowadzić gospodarki. Dlatego podjęłam decyzję, że ją sprzedamy i wyprowadzimy się do miasta – oznajmiła pewnego dnia, tak jakby mówiła o pogodzie. 

Od pogrzebu taty minął miesiąc…

– Nie, nie możesz tego zrobić!!! – krzyknęłam przerażona. Bez wszystkiego mogłabym żyć, ale nie bez moich Mazur!

– Rozumiem, że nie jest ci łatwo – mama miała kamienny wyraz twarzy. – Ale sama pomyśl: kto będzie pracował w gospodarstwie? Tata znał się na tym, ja nie mam o tym ani pojęcia, ani pieniędzy, żeby kogoś zatrudnić. Ty studiujesz w mieście, do domu zjeżdżasz tylko na weekendy. Wszystko się za chwilę zacznie tu sypać i zostaniemy z niczym! Teraz, póki ziemia i budynki są jeszcze wiele warte, trzeba je sprzedać – była nieugięta.

– W takim razie ja rzucę studia i wszystkim się zajmę! krzyknęłam, zdesperowana. – Nigdy się nie zgodzę, żeby moje ukochane miejsce na ziemi poszło w obce ręce!

– Nie tak całkiem obce – mama była przygotowana do tej rozmowy. – Nie mówiłam ci, ale twój tata zasugerował mi jakiś czas temu, że jeśli coś by mu się stało i chciałabym sprzedać gospodarkę, to mogę się z tym zwrócić do jego brata. Tak też zrobiłam. Bartek zaoferował całkiem pokaźną kwotę. Wystarczy i na mieszkanie dla mnie, i na kawalerkę dla ciebie w mieście. Zechcesz, to w niej zamieszkasz. Nie zechcesz, to zamieszkamy razem, a kawalerkę wynajmiesz i będziesz miała swoje pieniądze. Mówię ci, Gosiu, to jedyne rozwiązanie! Ja to wszystko przemyślałam…

– Ciekawe kiedy? Nad trumną taty?! – nie wytrzymałam. – A w ogóle to kiedy tata powiedział ci, co masz robić, jakby coś mu się stało?! – zaintrygowało mnie.

– Nie bądź bezczelna! – uniosła się matka. – A powiedział mi to kilka tygodni temu. Po prostu. Przecież nie był już najmłodszy, poza tym to normalne rozmowy dorosłych ludzi.

Wtedy zrozumiałam, że mój kochany tata musiał coś przeczuwać.

Mama straciła pracę, ja musiałam coś znaleźć

Nie umiałam pogodzić się z decyzją mamy, ale fakt, że nasza ziemia trafi do stryja Bartka, trochę mnie uspokoił. Stryjek to młodszy brat taty, zawsze go bardzo lubiłam. Jest samotnikiem, nie założył rodziny, ale to porządny i pracowity człowiek. Wiedziałam, że nie zmarnuje naszego mazurskiego raju. No i miałam świadomość, że z nim zawsze się dogadam. I będę mogła tu nadal przyjeżdżać… A może nawet wrócić na stałe?

„I poprowadzimy gospodarstwo razem” – w bezsenne noce planowałam swoją przyszłość; w końcu studiowałam ekonomię, a taka wiedza jest bardzo przydatna także na wsi.

Jak przypuszczałam, stryjek Bartek nie robił żadnych problemów.

– To dalej jest twoje miejsce na ziemi, Gosiaczku – powiedział, gdy do niego zadzwoniłam. – To, że ja zostanę formalnym właścicielem, niczego nie zmieni! Przyjeżdżaj, kiedy chcesz! A jeśli zechcesz zostać moją wspólniczką, będę szczęśliwy. Ale pod jednym warunkiem – najpierw skończ studia. Tego chciałby twój tata. Ja na ciebie ze wszystkim poczekam! – zapowiedział.

Czułam, że ma rację – wykształcenie to przecież polisa na całe życie. Do miasta wyprowadziłam się z mamą nieszczęśliwa, lecz jednak dużo spokojniejsza. A potem życie potoczyło się stałym rytmem: w mieście mama poszła do pracy, ja studiowałam. Zamieszkałyśmy razem, bo kupioną kawalerkę wynajęłam.

Jak jednak było do przewidzenia, nasze relacje nie układały się najlepiej. Nie, nie kłóciłyśmy się. Raczej panowała między nami chłodna grzeczność – cóż, jesteśmy kompletnie inne. Mama chłonęła miejskie życie, uwielbiała ten gwar, szum. Ja tego nie znosiłam. Serce i duszę zostawiłam na Mazurach, dlatego pędziłam tam w każdy wolny dzień. Pomagałam wujkowi w gospodarstwie, przy okazji planowaliśmy przyszłość. Ustaliliśmy, że gdy skończę studia, to razem rozkręcimy na Mazurach agroturystykę. Nie mogłam się już tego doczekać!

Jednak przewrotny los postanowił rozdać karty po swojemu…

– Zwolnili mnie z pracy – któregoś dnia mama przyszła blada jak ściana.

– Co się stało? – zdenerwowałam się.

– Redukcja etatów.

I tak zaczął się okropny czas w moim życiu. Mama nie mogła znaleźć nowego zatrudnienia, więc szybko okazało się, że nie mamy z czego żyć. Jej zasiłek dla bezrobotnych i pieniądze z wynajmu mojej kawalerki ledwo starczały na opłaty. Nie miałam wyjścia – przeniosłam się na studia zaoczne i zaczęłam szukać pracy. Jedna z koleżanek matki znalazła dojścia w znanej korporacji i pomogła mi.

– Będziesz asystentką zarządu – mama przekazała mi tę informację z wielką dumą w głosie.

Chyba właśnie spełniały się jej marzenia, by jej córka stała się „miastową”. A dla mnie zaczął się koszmar! Całe dnie spędzane bez świeżego powietrza i słońca, sztywne garsonki, wykańczający psychicznie i fizycznie nadmiar żmudnych, monotonnych obowiązków… To było dla mnie chyba gorsze niż najcięższe więzienie! 

W dodatku zajęcia na studiach miałam teraz w weekendy, więc moje wyjazdy na Mazury drastycznie się ukróciły. Choć w pracy zachowywałam pokerową twarz, to w domu coraz częściej płakałam, cierpiałam. Próbowałam tłumaczyć matce, jak jest mi źle, ale nie rozumiała. Powtarzała, że wkrótce się przyzwyczaję.

– Wreszcie robisz to, co powinna robić w życiu nowoczesna kobieta! Rozwijasz się – twierdziła.

– Gosia pracuje teraz w renomowanej firmie – nieraz słyszałam, jak dumna chwaliła się koleżankom.

A mnie nie chciało się żyć, czułam się jak wrak człowieka. I nie wiem, jakby to się skończyło, gdyby nie… cud!

Tamten list taty przeczytałam później ze sto razy

To był wtorek, ten dzień, gdy dyrektor poprosił mnie o przygotowanie zestawień i prezentacji. Właśnie wypadała czwarta rocznica śmierci taty. Gdy wróciłam wieczorem do domu, mama powitała mnie w kuchni.

– Dostałyśmy list z jakiejś kancelarii adwokackiej – powiedziała zafrasowana. – Jest zaadresowany na nas obie, dlatego z otwarciem czekałam na ciebie

– Nie wygłupiaj się, otwórz – powiedziałam, zbyt zmęczona na tajemnice.

Mama rozerwała kopertę, przebiegła wzrokiem pismo i zbladła jak papier!

– Matko Boska! – wykrzyknęła. – To jakieś nieporozumienie! Wzywają nas na… odczytanie testamentu taty!

– To żart?! Cztery lata po śmierci?! – wyjęłam jej z dłoni list. 

Ale wszystko się zgadzało.

Już w piątek siedziałyśmy zdenerwowane przed adwokatem w Olsztynie.

– Szanowne panie. Otóż pan Robert na kilka tygodni przed swoją śmiercią zdeponował u nas testament oraz list z wyraźnym życzeniem, by odczytać paniom oba dokumenty dopiero w czwartą rocznicę pogrzebu. Właśnie stąd nasze dzisiejsze spotkanie – zaczął mecenas.

Spojrzałam zszokowana na mamę, ona spojrzała na mnie. Obie miałyśmy łzy w oczach. I niedowierzanie… Mecenas odetchnął i zaczął czytać:

– „Najukochańsza Gosiu, droga Irenko. Wiem że to wszystko jest dla was zapewne wstrząsem. Przepraszam za to i już tłumaczę, o co chodzi. Otóż od niedawna wiem, że moje dni są policzone, mam śmiertelnie chore serce. Postanowiłem was jednak nie martwić i nic wam nie powiedziałem. Bo to jednak okropne uczucie odliczać dni do własnej śmierci, wiedzieć, że zostawia się najbliższych. Gosiaczku mój najukochańszy! Chcę, abyś wiedziała, że jestem i zawsze będę dla ciebie w tych wszystkich gwiazdach, które nazwałaś moim imieniem. Pewnie kołyszę się teraz na jednej z nich i czuwam, żeby nic złego cię nie spotkało, córeńko moja, Małgosiu…”. 

Po tych słowach adwokat musiał przerwać czytanie, bo rozpłakałam się jak dziecko.

Następny akapit był skierowany do mamy:

– „Irenko, wiem, że nie byłaś ze mną szczęśliwa. Ale wiedz, że cię kochałem! Jestem jednak przekonany, że gdy już umrę, zrobisz wszystko, by wrócić do miasta. Tymczasem Gosia raczej rzuci studia niż przeniesie się na zawsze do wielkomiejskiego gwaru. I będą z tego same kłopoty, bo przecież córcia sama nie poradzi sobie w gospodarce! Aby więc zaoszczędzić wam problemów, uknułem plan. Przekazałem mojemu bratu sporo pieniędzy. To połowa spadku po naszych rodzicach, nie mówiłem wam o tym… Po mojej śmierci Bartek będzie udawał, że odkupuje od was naszą ziemię i dom. Tymczasem prawda jest taka, że to wszystko należy do Gosi. Potwierdzam ten fakt w testamencie. A zdecydowałem się ujawnić to dopiero cztery lata po własnym pogrzebie, bo wyliczyłem, że Gosia właśnie powinna kończyć studia. A że ją znam, to wiem, że gdyby dowiedziała się o testamencie zaraz po mojej śmierci, pewnie rzuciłaby uczelnię, by ratować gospodarstwo. Chcę, Gosiu, abyś skończyła studia! A Mazurami zajmie się na razie Bartek” – mecenas czytał, a ja czułam się tak, jakbym grała w filmie, którego bohaterka pada ofiarą spisku… Tyle że to był dobry spisek!

– „Irenko – czytał adwokat – mam nadzieję, że za pieniądze, które dał ci Bartek, urządziłaś się już w mieście. Zawsze o tym marzyłaś… Bartek ma jeszcze dla was obu trochę pieniędzy, które podzielicie między siebie. Gosiu, zapewnij mu dożywotnio miejsce w naszym domu, okej? Zresztą wiem, że się dogadacie, bo jesteście do siebie podobni. Kocham Was ogromnie i zapewne czuwam z góry, byście były szczęśliwe, Robert” – adwokat złożył list.

Wyszłyśmy z mamą z kancelarii spłakane i oszołomione!

„Tatku, dziękuję!” – myślałam, patrząc w wieczorne niebo.

Pierwszą rzeczą, którą zrobiłam już następnego dnia, było złożenie wypowiedzenia w znienawidzonej korporacji. Niestety, nie mogłam pożegnać się z Wojtkiem, bo akurat wyjechał. Było mi smutno, że już nigdy go nie zobaczę…

Kilka dni później wróciłam na zawsze na Mazury i to był najszczęśliwszy dzień w moim życiu.

– Ty spiskowcu! – powitałam stryja, a on wyściskał mnie z całych sił.

I potem już wszystko zaczęło się dobrze się układać. Mama znalazła nową pracę w mieście, poznała nawet jakiegoś spokojnego pana, my ze stryjkiem rozkręcaliśmy gospodarstwo agroturystyczne…

Nie mogłam uwierzyć

Kilka dni temu stałam okutana w ciepły szal na pomoście nad jeziorem i zadowolona z życia patrzyłam w niebo. Na moje gwiazdy. I wtedy…

– Dobry wieczór, pani Małgosiu! – usłyszałam nagle znajomy głos. 

Odwróciłam się. 

Po pomoście szybkim krokiem szedł w moją stronę Wojtek. 
– Długo pani szukałem! – zaczął bez wstępów, a oczy mu się śmiały. – Ale wreszcie panią znalazłem! Nie wiem, co będzie, ale… Okropnie tęskniłem za tobą, Małgosiu! – oświadczył i uśmiechnął się szeroko, radośnie.

Kątem oka zobaczyłam, jak jedna z gwiazd spada, kreśląc na niebie świetlisty łuk. Wyglądał jak uśmiech.

– Dzięki, tatku! – szepnęłam szczęśliwa i bez wahania przytuliłam się do Wojtka.