Za każdym razem to samo

Niektórzy ludzie muszą mieć kalendarz, żeby wiedzieć, że zbliżają się święta. Ja go nie potrzebowałam. Mój mąż bowiem tradycyjnie zaczynał wtedy narzekać. W kółko byłam zmuszona wysłuchiwać, jak bardzo „nie znosi tego całego rodzinnego cyrku”. A im bliżej było Bożego Narodzenia albo Wielkanocy, tym intensywniej marudził. Za każdym razem ostentacyjnie zasiadał przed komputerem, aby w Internecie poszukać jakiegoś wyjazdu. Jakiegokolwiek... Byle tylko uciec od organizowania uroczystości.

– Odpoczniemy sobie przez te dni, a ty nie będziesz musiała stać przy garach i gotować 
– przekonywał mnie zawsze.

Wiedziałam, że robi to na pokaz. Nawet gdyby naprawdę chciał wyjechać, wycieczki w okresie świąt są znacznie droższe niż w innych terminach. Mąż w końcu dochodził więc do wniosku, że to nie ma sensu, i zostawaliśmy w domu. A on przybierał obrażoną minę i z wielką łaską chodził w gości albo przyjmował rodzinę u nas w mieszkaniu.

Co ciekawe, Benek z równie wielką radością odwiedzał tych samych ludzi w ciągu roku! Nie wiem, dlaczego w okresie świątecznym nagle zaczynali mu przeszkadzać. No bo czym się różni śniadanie wielkanocne od zwykłego spotkania w gronie rodzinnym? Że bardziej uroczyste? Ale przecież spędzone dokładnie w tym samym towarzystwie. Dlaczego więc narzekać?

Znałam ten scenariusz na pamięć. Dlatego w zeszłym roku przed Wielkanocą, kiedy pomyślałam sobie, że za moment będę miała „powtórkę z rozrywki”, po prostu się zdenerwowałam. No bo z jakiej racji mam ciągle przechodzić przez to piekło? „Chcesz wyjazd, to go będziesz miał!” – pomyślałam ze złością. 

Jak się chce, to można

Otworzyłam swój notes i zadzwoniłam w kilka miejsc. Znalazłam wolne pokoje w miłym pensjonacie w Trójmieście.

– Święta nad morzem? Doskonała sprawa! – mąż wyglądał na naprawdę zadowolonego. – Spacery po plaży są takie relaksujące... Przyda nam się to.

„No to mam problem z głowy! – pomyślałam z satysfakcją. – Wreszcie będzie spokój”. Benek aż do samego wyjazdu był w świetnym nastroju. Nieustannie też wyliczał mi korzyści płynące ze spędzania świąt poza domem, zupełnie jakby się bał, że w ostatniej chwili zrezygnuję.

– Widzisz, nie musisz piec mazurków. I drożdżową babkę masz z głowy – powtarzał, nie przejmując się jękami naszej córeczki, że w tym roku nie będzie mogła lukrować wypieków.

– Przed wyjazdem wstąpimy do babci i przyozdobisz jej wszystkie ciasta – pocieszyłam ją i dopiero wtedy się uśmiechnęła.

– A twoja mama nie ma pretensji, że nie wpadniemy do niej na święta? – zapytał Benek.

– Jakoś się z tym pogodziła – wzruszyłam ramionami.

W Wielki Piątek wyruszyliśmy nad morze. Benek tryskał energią i optymizmem. Pensjonat okazał się skromny – tylko na taki nas było stać. Wieczorem zjedliśmy kolację w niewielkiej jadalni przy stole nakrytym ceratowym obrusem i poszliśmy na fantastyczny spacer po Sopocie. Było miło, ale… W sobotę się zaczęło!

Tuż pod naszymi oknami już od rana dumnie kroczyli ludzie ze święconkami. Nie mogłam odmówić Anielce świecenia pokarmów. Na szczęście pomyślałam o tym wcześniej i wzięłam ze sobą na wczasy ozdobny koszyczek. W hotelowej kuchni ugotowałyśmy z córką jajka, 
a potem razem zrobiłyśmy śliczne kolorowe pisanki.

– Idziemy do kościoła – poinformowałam męża, który siedział w fotelu, czytając gazetę.

– W sumie to mogę przejść się z wami – zadecydował.

Nic mu nie pasowało

Już w kościele widziałam, że zrobił się jakiś smutny. W domu mieliśmy bowiem zwyczaj, że na święcenie umawiamy się z jego siostrą, a tutaj, w Sopocie, nie znaliśmy przecież nikogo.
Markotny humor Benka utrzymał się do wieczora. Podczas kolacji mąż spojrzał niechętnie na brzydką ceratę, którą nakryty był nasz stół, i burknął:

– Mam nadzieję, że jutro zastąpią ją jakimś obrusem!

„Nadzieja matką głupich – pomyślałam rozbawiona. – Już to widzę, jak zatroszczą się o świąteczną atmosferę! Jak ktoś chce prawdziwych świąt, to siedzi w domu z rodziną, a nie włóczy się po hotelach”.

W niedzielę rano, tak jak się spodziewałam, niezadowolenie mojego męża osiągnęło szczyt. Miotał się wściekle po niewielkim pokoju i co chwilę ze złością spoglądał na zegarek. Pieklił się, bo zgodnie z regulaminem naszego pensjonatu śniadanie trwało od 7:30 do 9:30. W święta również.

– Jedenasta to rozumiem! Ale tak wcześnie? – narzekał. – O tej porze nie jemy w domu śniadania nawet w zwykłą niedzielę!

– Kochanie, nie jesteśmy w domu! – przypomniałam mu. – Podejrzewam, że obsługa naszego pensjonatu chce załatwić szybko sprawę śniadania, żeby potem spokojnie zasiąść do stołu we własnych domach. Trzeba ich zrozumieć. Każdy chce świętować.

Benek obrażony na cały świat zszedł więc niechętnie do jadalni o 8:30. I spojrzał pogardliwie na stoły, które wprawdzie nie były przykryte kwiecistą ceratą, ale za to równie brzydkim sztucznym, nieplamiącym się materiałem.

– Mogliśmy zabrać swój obrus z domu! Ten wyhaftowany przez twoją babcię – mruknął.

Ile można słuchać narzekań?

Tak się zaczęła Wielkanoc. Potem było tylko gorzej... Właściwie nic mu nie odpowiadało.
Każde wielkanocne danie, które pojawiało się na stole, było nie takie, jak trzeba: jajka źle ugotowane, majonez stary i na pewno kupny, szynka niesmaczna, bułki dmuchane, 
a skromny kawałek mazurka suchy i oblany sztucznym lukrem.

– Następnym razem weźmiemy z domu swoje jedzenie! – zapowiedział potem Benek. – Marzę o kawałku twojego pasztetu, kochanie. I w sumie to mógłbym nawet posłuchać ględzenia swojego szwagra, chociaż straszny z niego bałwan. A tak, sami obcy ludzie przy sąsiednich stolikach... Widziałaś, że niektórzy faceci byli w sportowych bluzach? Co to za zachowanie! Nie mają za grosz szacunku dla tradycji!

Uśmiechnęłam się tylko w myślach. I kto to mówi?! Benek, który co roku marudzi i chce uciekać na święta jak najdalej od rodziny! Nic jednak nie powiedziałam. Zamiast tego spytałam z przymilnym uśmiechem:

– Czy ja dobrze rozumiem, że za rok też chcesz wyjechać? A ja mam przygotować w domu całe świąteczne jedzenie i tachać je ze sobą? A co z obietnicą, że nie naharuję się przed Wielkanocą?

– No… Poprosiłem tylko o pasztet. I może kawałek drożdżowej babki – zmieszał się.

– I mazurka! Takiego, jak piekłyśmy u babci! – dołączyła się do listy życzeń Anielka.

– I może jeszcze twojego szwagra, żebyś miał z kim pogadać o głupotach? – spytałam męża.

– No, w sumie on też by się przydał… – potwierdził Benek z wyraźnym zakłopotaniem.

Chyba zaczynał powoli rozumieć absurdalność swojego zachowania. Przyjechał tu specjalnie po to, by uciec od świąt i wszystkiego, co się z nimi wiąże, a teraz za tym tęskni! Pragnąc ich pocieszyć, zaproponowałam:

– Kochani, może i nie mieliśmy uroczystego śniadania, ale mamy morze i plażę. Chodźmy więc na spacer! Co wy na to?

Prawie jak w domu

Mąż i córka przyjęli ten pomysł z umiarkowanym entuzjazmem. Wyszliśmy z pensjonatu. Jednak zamiast na plażę pociągnęłam ich do miasta, pod pretekstem obejrzenia w kościołach grobów Pana Jezusa. Tak naprawdę poprowadziłam ich w inne miejsce. Wkrótce stanęliśmy przed pewną kamienicą.

– Kochani, wchodzimy tutaj – zarządziłam, a mąż popatrzył na mnie jak na wariatkę. 

Miałam już dosyć udawania, że chcę podziwiać zabytkowe stiuki czy łazić po plaży. Trzeba było w końcu wyjawić swoją słodką tajemnicę...

– Ładujcie się na drugie piętro! Bez gadania – rzuciłam krótko.

Nie zaprotestowali. Kiedy byliśmy na górze, zadzwoniłam do ciężkich drewnianych drzwi i po chwili stanął w nich… szwagier mojego męża!

– No wreszcie jesteście! – zawołał. – A już myślałem, że z głodu wyciągnę kopyta! 

Benka zamurowało. Zobaczyć jego minę – bezcenne... Nigdy go jeszcze nie widziałam 
z tak głupim wyrazem twarzy. Chwilę później zobaczył swoją siostrę i małego Jasia, jej synka. Basia krzątała się po kuchni i zanosiła na stół pyszności. Wymyśliłam chytry plan. W Sopocie mieszka moja ciotka. Ma ogromne przedwojenne mieszkanie niedaleko molo. Na święta zawsze wyjeżdża do córki do Austrii i w tym roku była taka kochana, że zgodziła się dać nam klucze. A ja zaprosiłam rodzinę mojego męża, która ochoczo przystała na spędzenie świąt w tym odlotowym miejscu. Wiedziałam, że Benek za nimi zatęskni...

W ten sposób, choć mój mąż uciekł od rodziny, to rodzina przyjechała do niego. Był domowy pasztet, mazurki i inne ciasta zdobione przez Anielkę, i wszystko to, co tak naprawdę lubi. Zapomniałam tylko obrusu haftowanego przez babcię. Jednak jestem dziwnie pewna, że w przyszłym roku także nie będę go musiała pakować. Szczerze wątpię, aby mój mąż nadal się upierał, że nie zniesie rodzinnych świąt, i chciał gdzieś wyjeżdżać.