To miał być dzień jak każdy inny

To był bardzo długi dzień. Wróciłam do domu po ósmej wieczorem, by zrobić synom kolację. Męża jeszcze nie było, ale wiedziałam, że już jedzie. Wyjęłam z lodówki potrawkę i postawiłam na gazie. Zawołałam synów. Żaden się nie pojawił w kuchni, więc westchnęłam i poszłam do pokoju Adasia. Nie było go. Łóżko posłane do snu – zawsze rozścielał tapczanik koło osiemnastej – tornister przygotowany na poniedziałek stał już przy drzwiach na stołeczku. Adaś w swoich drobnych rytuałach znajdował chyba spokój i pewność, że panuje nad życiem. A może chodziło o coś zupełnie innego. Nie wiem, a on pewnie też nie wiedział.

Poszłam do pokoju Patryka. Adaś często siedział tu i patrzył, jak starszy brat gra w gry na komputerze. Patryk jak zwykle walczył z zombie czy innymi potworami, na uszach miał słuchawki. Ale Adasia nie było. Poczułam lekkie zaniepokojenie. Nie było go też w łazience ani w pokoju dziennym. Wyjrzałam też na balkon. Wróciłam do pokoju Patryka i ściągnęłam mu z uszu słuchawki.

– Gdzie Adaś? – spytałam. – Kiedy widziałeś go ostatni raz?

Mój siedemnastoletni syn spojrzał na ekran komputera, na zegarek.

– Dwie godziny temu.

– Dwie godziny temu? – nie mogłam powstrzymać krzyku. – Przez dwie godziny nie zainteresowałeś się, co robi twój brat? I czy w ogóle jest w domu? Zwłaszcza teraz? W tej sytuacji?

– Przecież to nie jest tak, że działa jakaś szajka porywaczy – powiedział mój syn, a ja z trudem powstrzymałam się, by go nie uderzyć.

Przymknęłam na chwilę oczy i zaczęłam głęboko oddychać, licząc w myślach. Nie wolno mi tak reagować, tłumaczyłam sobie.

– Przepraszam – usłyszałam mruknięcie. – Powinienem był sprawdzić. Idę go poszukać. Pewnie znów poszedł nad staw. Nie martw się, mama.

Wyszliśmy razem. Akurat mąż podjechał samochodem na parking. Powiedziałam, że Adaś znów uciekł. Janek popatrzył na Patryka ciężkim spojrzeniem. Syn wzruszył ramionami.

– Jest nad stawem – powiedział. – Jak zawsze. Nie musicie iść ze mną. Przyprowadzę go – i poszedł.

Dzieci zapadały się pod ziemię

Spojrzałam na męża. Wyglądał na wykończonego.

– Żadnych śladów?

– Żadnych. Skończyliśmy szukanie. Teraz to już sprawa policji. A jak Monika?

– Powoli się rozpada, choć stara się trzymać – odparłam.

Monika była mamą trzynastoletniej Oli, która trzy dni temu zaginęła. Znałyśmy się ze szkoły, obie działałyśmy w komitecie rodzicielskim. Ola i Adaś chodzili do tej samej klasy. Można powiedzieć, że się przyjaźnili. Była słodką dziewczynką. Serce mi się krajało, gdy patrzyłam na jej drobną twarzyczkę, tak podobną do twarzy mojego syna – okrągłą, z nosem jak guzik, oczami dobrodusznego Chińczyka.

Ola bardzo lubiła pomagać mamie. Czasami Monika polecała jej zrobić drobne zakupy w niewielkim sklepie spożywczym tuż obok domu. Trzy dni temu Ola zeszła z dziesięcioma złotymi w łapce, by kupić cukier i chleb w sklepie. I już nie wróciła do domu. Nie dotarła do sklepu. Nikt nic nie widział.

Od trzech dni ochotnicy, strażacy, policjanci przeszukiwali teren miasta w promieniu dziesięciu kilometrów od domu Oli. A ja siedziałam u Moniki, próbując natchnąć ją nadzieją. Ale z każdą minutą, kiedy nie było Oli, stawało się to coraz bardziej niemożliwe. Zwłaszcza że coraz głośniej mówiło się o porwaniu. Bo Ola, w przeciwieństwie do Adasia, nigdy nie uciekała z domu, zawsze była grzeczna i posłuszna. Ktoś musiał ją porwać. Strach myśleć, w jakim celu.

Mówił jakieś dziwne rzeczy

Zadzwoniła komórka męża. Odebrał.

– Słucham? Och, wspaniale… – popatrzył na mnie rozjaśnionym wzrokiem. – Zaraz tam będziemy. Bardzo panu dziękuję.

Na Adasia natknął się patrol policji, wyczulony na samotnie wędrujące po mieście dzieci. Było dość chłodno, więc w oczekiwaniu na nasze przybycie, trzymali go w radiowozie.

– Nie chciał wsiąść – mówił jeden z policjantów, gdy Adaś wychodził z auta. Widziałam jego niezadowoloną minę. 

– Wołał coś jak „pani każe iść”.

– Pani każe iść – powtórzył mój synek i popatrzył na mnie gniewnie. – Majka musi iść.

– Co za pani? – spytałam synka i sięgnęłam do jego rozpiętej kurtki.

Odsunął niecierpliwie moją rękę.

Pani w niebieskiej sukience – wyjaśnił.

– Właśnie – powiedział policjant. – Mówił to, ale ja nie rozumiem tych słów.

– Pani w niebieskiej sukience – powiedziałam. Adaś miał czasem problemy z wyraźnym mówieniem. My go rozumieliśmy, ale obcy nie zawsze.

– A ta Majka? Kto to?

– Tak mówi na siebie – westchnął mój mąż i wzruszył ramionami. – Kiedyś widział film o Majce, dziewczynce z kosmosu. I pewnie chce być jak ona.

– Doskonały pomysł z tą przyszytą do kurtki informacją – wtrącił się drugi policjant. – Od razu wiadomo, jak dzieciak ma na imię i gdzie dzwonić.

Kiwnęłam głową. Adaś tyle razy nam kiedyś uciekał, że w końcu wymyśliłam to. Kilka razy się już przydało. Adaś nie chciał wsiąść do auta, ciągle powtarzał swoje, ale nie miał wyjścia. W końcu usiadł z tyłu, obrażony. Byłam zmęczona. Wiedziałam, że w takim stanie ducha, Adaś będzie cały wieczór nieznośny. Coś sobie ubzdurał, jakąś misję związaną z jego alter ego, Majką, a my mu przeszkodziliśmy. Nie był w stanie zrozumieć, że nie wolno mu wychodzić samemu z domu. Bo nie znajdzie drogi powrotnej. Bo miasto nie jest bezpieczne. Samochody, obcy ludzie, którzy uważają, że tacy jak Adaś są niepotrzebni.

Każdego dnia się o niego bałam

Przymknęłam oczy. Do dziś czuję gorzki wstyd na wspomnienie pierwszej ucieczki Adasia. Miał osiem lat. Bawił się na podwórku i… nagle go nie było. Szukaliśmy go wszędzie, zgłosiliśmy zaginięcie na policję. Nie było go sześć godzin. W końcu dostaliśmy informację, że jakaś kobieta natknęła się na niego nad stawem. Właśnie goły wchodził do zimnej wody.

Myśl, która poprzedziła odczucie ulgi, była myślą, do której trudno mi się było przyznać przed samą sobą. I którą nigdy się z nikim nie podzieliłam. Szkoda, że się nie utopił. Te słowa w mojej głowie miały tembr głosu mojej babci.

Nigdy nie przyznałam jej głośno racji. I wstyd mi było, że jej słowa trafiły na żyzną glebę mojej duszy. A gdy pomyślałam wtedy: Szkoda, że się nie utopił, właśnie na babcię zrzuciłam winę, że te słowa się pojawiły. Długie lata zabrało mi przyznanie, że tak naprawdę były moje. Bo choć kochałam mojego młodszego syna, to w głębi duszy uważałam, że jego życie nie ma sensu. Celu. A opiekowanie się nim wymaga poświęceń. Miałam mu niekiedy za złe, że przez niego musiałam zmienić swoje życie, dostosować do jego potrzeb.

Ale nikt by tego po mnie nie zobaczył. Trzymałam te myśli i emocje głęboko w sobie, i pilnowałam się, by postępować właściwie. Opiekować się dzieckiem i okazywać mu miłość i akceptację. A tylko to się liczyło, bo na to, co czujemy i tak nie mamy wpływu. Jednak wciąż czułam jakiś nieokreślony ciężar na sercu i duszy. W każdej minucie dnia. Ciężar, który nie pozwalał mi się całkiem otworzyć na miłość do dziecka.

Znowu się to powtórzyło

– Nie szedł nad staw – odezwał się mąż. Dojeżdżaliśmy już do naszego osiedla. – Jak myślisz, dokąd szedł? Nad rzekę? Adaś, dokąd szedłeś?

– Majka idzie za panią w niebieskiej sukience – powiedział niewyraźnie syn z tylnego siedzenia, wciąż naburmuszony.

– Uważaj, bo się dowiesz – mruknęłam. – Jestem już zmęczona.

– A ja głodny. Synku, jesteś głodny?

– Bardzo – roześmiał się Adaś.

Uwielbiał jeść. Spojrzałam przez ramię, i już widziałam, że pani w niebieskiej sukience została zapomniana. Typowe. W domu kazałam Patrykowi zająć się bratem, przypilnować, by się umył i przebrał, a sama dokończyłam szykowanie kolacji. W końcu koło północy mogłam położyć się spać. Zasnęłam kamiennym snem bez majaków, snem, który dał mi wytchnienie od poczucia winy.

Obudziły mnie promienie słońca łaskoczące moje czoło. Była ósma rano. Sobota. Obok pochrapywał cicho mój mąż. Cisza była głęboka, miasto jeszcze spało zmęczone tygodniem pracy. Ogarnął mnie spokój. Przytuliłam się do ciepłych pleców Jarka i pozwoliłam sobie odpłynąć jeszcze na kwadrans. W końcu zbyt pełny pęcherz wygonił mnie z łóżka. Wzięłam prysznic, ubrałam się i poszłam do kuchni zrobić śniadanie. Zapach jajecznicy na boczku – ulubionego sobotniego śniadania moich mężczyzn – wywabił ich z sypialni.

Pojawili się obaj, rozczochrani, jeszcze na poły śpiący, jak lunatycy. Patryk popatrzył głodnymi oczami na jajecznicę, po czym poszedł do łazienki. Nigdy nie jadł, zanim nie umył zębów. Patryk i Jarek. A gdzie Adaś? On zawsze był pierwszy przy stole. Zawsze. Poczułam niepokój. Nałożyłam jajecznicę na talerze i poszłam do pokoju Adasia. Nie było go tam. W przedpokoju na wieszaku nie było jego kurtki, nie było butów. W oczy rzuciła mi się odsunięta zasuwa w drzwiach. Uciekł.

– Jakim cudem otworzył drzwi? – dziwił się mój mąż, gdy ubieraliśmy się pośpiesznie. – Przecież nie umiał.

– Nie wiem – odparłam nerwowo. 

– I dlaczego uciekł drugi raz tak szybko? W nocy? Z domu? Tego wcześniej nie było… I dokąd?

– Będziemy musieli się rozdzielić – zdecydował mąż. – Ty pójdziesz nad jezioro, ja na teren tej starej fabryki, raz tam go znaleźliśmy

– Idzie w stronę rzeki – odezwał się Patryk. Stał w drzwiach swojego pokoju i patrzył na ekran smartfona. – Właściwie to już doszedł, jest niedaleko mostu przy Zakroczyńskiej.

– Skąd wiesz?

Mój starszy syn uniósł głowę.

– Założyłem mu wczoraj na rękę mój smartband. Ma opcję lokalizacji, gdyby się zgubił lub ktoś go zajumał. A tu – pokazał smartfona – jest opcja odszukania go.

Ja i mąż popatrzyliśmy po sobie. Że też wcześniej o tym nie pomyśleliśmy.

– Mądrze – powiedział Jarek do syna i klepnął go po ramieniu. – To jedziemy.

Dojechaliśmy na miejsce w piętnaście minut. To było stare osiedle robotnicze, przeznaczone do rozbiórki, jak głosiły tablice powieszone na zardzewiałych ogrodzeniach. Nikt tu nie mieszkał. Od naszego domu to był spory kawał drogi, zwłaszcza dla trzynastoletniego dziecka z krótkimi nóżkami. Pewnie Adaś szedł całą noc. Właśnie dochodził do jakiegoś na wpół zrujnowanego domku, gdy się przy nim zatrzymaliśmy. Wyskoczyłam z auta.

– Synku, co się dzieje – spytałam, zatrzymując Adasia.

Ale on zaczął się wyrywać.

– Majka musi iść, ratować. Pani mówi szybciej – mówił prędko, niemal niezrozumiale. Był jakby w transie. I patrzył cały czas na dom w głębi, niedaleko rzeki.

– Majka, co jest grane? – Patryk stanął przy nas.

Adaś uspokoił się nagle i popatrzył na starszego brata tak, jak nigdy nie patrzył na mnie – z całkowitą ufnością i oddaniem.

– Ola – powiedział. – Majka ratuje Olę.

– Mój Boże – szepnął mój mąż. – Biedak, tęskni za przyjaciółką.

– Kochanie – powiedziałam do synka. – Oli tu nie ma…

– Nie byłbym taki pewien – nagle powiedział Patryk i wskazał na domek nad rzeką oddalony od nas o trzydzieści metrów. – Przysięgam, że widziałem w oknie przez moment Olę.

Na wszelki wypadek mąż zadzwonił po policję.

Dziewczynka się odnalazła

Kwadrans później było po wszystkim. W starym domku była tylko Ola – siedziała zamknięta w pokoju, w którym był siennik, wiadro na odchody i taca z resztkami jedzenia. Nie wiadomo, kto porwał Olę, bo ona nie umiała go opisać. Tylko że był wielki, zły i krzyczał. I zrobił jej siniaki na ramionkach, gdy ją ciągnął. Ale ona się nie bała, bo cały czas była przy niej jasna pani w niebieskiej sukience. I mówiła, że wszystko będzie dobrze. I kazała jej wstać i podejść do okna, wypatrywać Adasia. Ale kiedy policja weszła do domu, nikogo w nim oprócz Oli nie było.

Pani w niebieskiej sukience… Ta sama, która kazała Adasiowi wyjść z domu, nauczyła go, jak otworzyć zamek, i poprowadziła go nocą ulicami tam, gdzie czekała jego przyjaciółka. Chyba do końca życia zapamiętam chwilę, kiedy staliśmy – my wszyscy, dorośli, rodzice, policja – nad rzeką, w podmuchach zimnego wiatru, patrząc na dwoje dzieci, które stały naprzeciwko siebie, trzymając się za ręce i uśmiechając tak, jakby znały jakąś wielką tajemnicę. I przez tę chwilę czuliśmy się wykluczeni, usunięci poza nawias czegoś cudownego, czego nigdy nie zdołamy doświadczyć.

Nawet nie wiem, w którym momencie z mojej duszy zniknął ten mdlący ciężar, który nie pozwalał mi kochać mojego synka, Adasia. Czasami myślę, że to dar pani w niebieskiej sukience, której portret (bardzo koślawy) narysował Adaś i powiesił nad swoim łóżkiem.