Nie akceptowała narzeczonej brata

To była niedzielna msza. W kościele było zimno, bo ogrzewanie się zepsuło, i z ust każdego z wiernych unosiły się kłębki pary. Ale karnie siedzieliśmy w ławkach, a gdy trzeba było wstać, to niektórzy przytupywali, by się rozgrzać. Proboszcz też marzł, więc streszczał się jak mógł. Ogłoszenia parafialne to już błyskawicznie przeczytał, ale i tak informacja o pierwszych zapowiedziach Marcina i Danki do matki dotarła. Zesztywniała, wciągnęła ze świstem powietrze i obróciła głowę w moją stronę. Wiedziałam, że patrzy na mnie ze zgrozą, ale nie chciałam tego widzieć. Wystarczy, że ja też odczułam oddech nadciągającej tragedii. 

– Jak mogłeś mi to zrobić?! – krzyczała do Marcina, gdy staliśmy w kuchni naszego domu kwadrans później. – Z nią? Nieswojego będziesz wychowywał? I to kogo, bękarta Z.?! – ostatnie dwa słowa niemal wypluła. 

Marcin zaciskał pięści, pod skórą na twarzy chodziły mu mięśnie. Był zły, i gdyby na miejscu matki był ojciec, już by w zęby zarobił. Ale ona wiedziała, że syn palcem jej nie tknie. 

– Żaden bękart. Jakbyś nie wiedziała, że Danka jest wdową. I kocham ją, a ona mnie. Poza tym, to twoja wina! – wrzasnął. – Żenię się, i już! – odwrócił się, by wyjść z domu, zanim go szlag trafi.

– Jeśli pójdziesz teraz do niej, to możesz nie wracać! – odwrzasnęła matka.

– Mamo… – jęknęłam. – To przecież nie ma sensu. Kochają się, są dorośli, Marcin ma trzydzieści lat. Nie możesz mu zabraniać.

Popatrzyła na mnie wzrokiem bazyliszka, a potem wycedziła:

– I ty też przeciwko mnie? Jakbyś nie rozumiała. 

– Bo tak naprawdę nie rozumiem…

Na twarzy matki pojawił się jakiś grymas – ni to żalu, ni bólu – skrzywiła wargi, po czym odwróciła się i wyszła z kuchni. Po chwili usłyszeliśmy jej ciężkie kroki na schodach na piętro. Odwróciłam się do brata.

– Nie mogłeś mnie uprzedzić?

– Byś mi odradzała. Kazała czekać na Jurka, nie wiedzieć po co, jakby twój mąż był lekiem na całe zło. Dla ciebie może tak.  Dla mnie to Danusia. Nie złość się na mnie, że chcę być wreszcie szczęśliwy i mieć spokój. 

– I zostawisz mnie tu samą z nią. Jesteś egoistą.

Ale Marcin wiedział, że nie myślę tak naprawdę. Podszedł i przytulił mnie. 

– Jurek wraca już za pół roku. Zbudujecie sobie dom i uciekniesz od mamy. A na razie, jakby co, to nie będę daleko. Za płotem. 

Pocałował mnie w czubek głowy i wyszedł. Po chwili usłyszałam skrzypnięcie jednej furtki, potem stukot drugiej. 

Matka miała obsesję na punkcie sąsiadów

Była niedziela, środek dnia, przez okno wpadały mroźne promienie grudniowego słońca. A ja czułam się straszliwie osamotniona w obliczu jakiejś nadciągającej tragedii. Bo moja mama była szalona. Może nie w kliniczny sposób, który wymaga hospitalizacji i leczenia, ale tak czy inaczej była niebezpieczna dla pewnych ludzi. A konkretnie dla sąsiadki zza płotu, pani Z. Mamy Danki. 

Historię tego szaleństwa składałam przez wiele lat z rzucanych półsłówek, kawałków wspomnień mamy, wykrzykiwanych oskarżeń jednej i drugiej kobiety podczas ognistych kłótni o byle co. Zaczynem tej wieloletniej wojny była zazdrość mojej mamy. Potem doszedł do tego gniew i śmiertelna uraza pani Grażyny. 

Zaczęło się od pewnej potańcówki w szkole średniej. Moja mama, Maria, i Grażyna były przyjaciółkami. Mieszkały w sąsiednich domach osiedla inżynierów, ich rodzice się przyjaźnili. Więc dziewczyny były nierozłączne. Na tamtej potańcówce mama upatrzyła sobie chłopaka z innej szkoły. Wgapiała się w niego przez pół imprezy, modląc się do aniołów, by go do niej przyciągnęły. Wreszcie podszedł, ale do tańca poprosił Grażynę. Nieświadoma uczuć przyjaciółki, zatańczyła z chłopakiem. Dziesięć lat później wyszła za niego. Nadal nie mając pojęcia o tym, że Marysia kocha Darka jak szalona. Dosłownie. 

Decyzje, jakie podejmowała z powodu tej zazdrości, przyprawiają o ból głowy. Na przykład postanowiła, że wcześniej wyjdzie za mąż. I wyszła, za pierwszego lepszego. Mojego i Marcina tatę. Nigdy go nie kochała, ale on o tym nie wiedział, bo udawała zakochaną do obłędu. Żeby przypadkiem ktoś nie pomyślał, że czuje coś do Darka. A może żeby utrzeć nosa Grażynie? Ona sama pewnie nie wie. Ale ślub z Kazikiem nie zabił miłości do Darka. Kilka lat później, podczas jakiejś imprezy w domu Z., mama wypiła za dużo, hamulce puściły i spróbowała uwieść go w garażu. Darek też trzeźwy nie był, więc się nie bronił. I tak zastała ich Grażyna. 

Z. nigdy nie wybaczyła przyjaciółce tego czynu. Nawet gdy ta oskarżyła ją, że ukradła jej ukochanego. Właśnie wtedy rozpoczęła się otwarta wojna, której przez lata z zaciekawieniem i niekiedy rozbawieniem przyglądało się całe osiedle. Przez lata mama próbowała wtłoczyć całej rodzinie nienawiść do sąsiadów, ale tata po tamtej aferze wycofał się emocjonalnie (świadomość, że był tylko narzędziem w rozgrywce, zraniła go głęboko) i skrył za gazetą, a my mieliśmy inne zajęcia. Tak więc mama samotnie popadała w obłęd. 

Myśleliśmy, że jej przeszło

Kiedy Danka wyszła za mąż, jej rodzice wyprowadzili się do innego miasta. Wydawałoby się, że nienawiść Marii powinna wtedy zapaść w sen zimowy w oczekiwaniu na powrót właściwego obiektu. Nic z tego. Matka przeniosła ją na Dankę. Nawet jej tragedia, śmierć męża po dwóch latach, nie zrobiły na mamie wrażenia. Utrudniała dziewczynie życie jak mogła. Nawet szczekający pies czy śmiejące się w ogrodzie dziecko jej przeszkadzało, więc wysyłała Marcina, by je uciszał (wiadomo jak się to skończyło – zapowiedziami). 

To była prawdziwa, niszcząca ją obsesja. A najmocniej zżerała mamę świadomość, że nic, co zrobi, nie zmieni już niczego. Jej nienawiść była jałowa, a mimo to ciągnęła to dalej. Dlatego uważałam, że mama po prostu  musiała być szalona. A szaleńcy nie myślą rozsądnie. Działają pod wpływem impulsów i niekiedy chorych wyobrażeń. Innymi słowy – nikt nie był z nimi bezpieczny. 

Może dlatego tej nocy nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, wspominając wieczorną rozmowę z mężem. Bardzo za nim tęskniłam. Pracował na kontrakcie w Holandii w biurze projektowym i zarabiał dość pieniędzy, by po dwóch latach zbudować dom pod Wrocławiem, dokąd chcieliśmy się przeprowadzić. Zasnęłam dobrze po północy i obudziłam się przed świtem. Było duszno. Wstałam i podeszłam do okna, by wpuścić trochę świeżego powietrza. I wtedy zobaczyłam mamę. Wychodziła przez furtkę. Była piąta rano, jak pokazywały fosforyzujące wskazówki budzika. Poniedziałek. Dokąd szła?

Ubrałam się szybko i też wybiegłam z domu. Szła w kierunku kościoła… chce się modlić o świcie? Ale nie, przed kościołem skręciła w uliczkę, która kończyła się przy wejściu na cmentarz. Poszła się pożalić swojemu mężowi? Odszedł kilka lat temu niemal niezauważenie, we śnie, a mama zorientowała się dopiero koło południa, kiedy nie przyniósł drewna do kominka. Odsunęłam to wspomnienie. Im jestem starsza, tym wyraźniej widzę błędy, jakie popełniałam w stosunku do ojca, i coraz bardziej żałuję, że się bardziej do niego nie zbliżyłam. Niknął w cieniu obsesji matki, i my wszyscy o nim zapominaliśmy. 

Wierzyła w te legendy

Jednak mama po wejściu w główną alejkę skręciła w lewo, nie w prawo. I poszła do najstarszej części cmentarza parafialnego, tam, gdzie stały marmurowe i kamienne nagrobki z poprzednich stuleci. Na chwilę, zanim doszłam do skrętu, zniknęła mi z oczu. Było cicho, słyszałam tylko swój oddech i szmer butów stąpających ostrożnie po zmrożonej ziemi. 
Skręciłam i dostrzegłam bordowy błysk płaszcza mamy niemal przy ceglanym murze.

Podeszłam jeszcze kilka metrów i skryłam się za marmurowym grobowcem z zeszłego wieku, nadgryzionym zębem czasu. Wyjrzałam ostrożnie. Mama coś mówiła, dolatywało do mnie echo jej głosu, ale nie rozumiałam słów. Nachyliła się, jakby w ukłonie. Coś jeszcze zrobiła, klęknęła, przeżegnała się i zaczęła wracać. Przeszłam wokół grobowca, by mama mnie nie dostrzegła. Gdy skręciła w główną alejkę, podeszłam do starej mogiły.

U jej szczytu stała wysoka granitowa figura mniszki z opuszczoną głową ukrytą pod kapturem, trzymającą lampę oliwną. Nazwisko zmarłej, wycięte niegdyś w kamieniu, było już niewidoczne, wygładzone przez lata deszczów i wiatru. Ostała się data śmierci – styczeń 1863 rok. 

Jeszcze jako dziecko poznałam historię tej mogiły. Otóż podczas powstania styczniowego tutejszy klasztor został zaatakowany przez maruderów. Zabrali jedzenie, skrzywdzili mniszki, między innymi przeoryszę. A ponieważ walczyła w obronie kobiet, w którymś momencie po prostu ją zabili. Istnieje legenda, która mówi, że kiedy przeorysza umierała na rękach jednej z mniszek, obiecała, że po śmierci pomoże się zemścić każdej skrzywdzonej kobiecie.

Częścią tej legendy są opowieści o tym, jak to rzeczywiście przez następne dziesiątki lat przeorysza swoją nadnaturalną mocą zsyłała nieszczęścia na tych, którzy skrzywdzili kobiety proszące ją o pomoc. Opowieści były przedziwne i mało kto w nie wierzył, przynajmniej w naszych czasach, ale dla umysłu tak zwichrowanego jak mojej mamy to musiała być ostatnia deska ratunku. Córka jej największego wroga kradnie jej syna. Trzeba ją powstrzymać. 

Skądś powiał zimny wiatr i rozwiał dym kadzidła. Zakręcił cienką warstwą mgły i uformował słup, który niczym trąba powietrzna zaczął sunąć między grobami w stronę osiedla. A moja wyobraźnia nadała mu kształt mniszki. Która podążała za mamą, by spełnić jej życzenie. 
Podniosłam się i nieco spłoszona ruszyłam w stronę domu. Przyznam, że szłam z duszą na ramieniu, moje uszy wychwytywały każdy szum, oczy przelatywały po mogiłach i byłam napięta jak struna. Moja wyobraźnia w poruszającym się liściu na ziemi dopatrywała kościstej dłoni przebijającej się spod ziemi… Za dużo filmów o zombie, pomyślałam. 

Mamy nie dało się dobudzić

Biegłam do domu i układałam w głowie przemowę do mamy. Rozumiałam, że jej obsesja może doprowadzić do prawdziwego nieszczęścia. Trzeba ją powstrzymać, póki jest czas. Kiedy wbiegłam w naszą uliczkę, zobaczyłam, że mama nie wchodzi przez naszą furtkę, ale furtkę Z. Ogarnęło mnie złe przeczucie. Pożałowałam, że nie mam przy sobie komórki, by zadzwonić do brata. 

– Mamo! – zawołałam, ale wiatr porwał słowa na strzępy.

I wydało mi się, że dostrzegłam ten podobny do zakonnicy słup mgły sunący w krok w krok za mamą. Przyspieszyłam, ale żadna ze mnie sprinterka. Kiedy wpadłam przez furtkę, a potem obiegłam dom do drzwi na taras, gdzie poszła mama, ona była już w środku.

– Marcin! – krzyczałam, gdy wbiegłam do środka, ale głos w ogóle się ze mnie nie wydostał, bo nie miałam od tego biegu oddechu. Rzęziłam wręcz. 

Ostatnim wysiłkiem ruszyłam na schody, i nagle zastygłam. Przede mną unosiła się mgielna zakonnica, blokując mi drogę. Ogarnęła mnie niemoc, nogi się pode mną ugięły. Opadłam na kolana na pierwszym stopniu. I wtedy usłyszałam krzyk Danki, a potem Marcin zawołał:

– Mamo!

I odgłos upadku na podłogę. Mgła się rozwiała, a mnie wróciły siły. Niemal na czworakach wbiegłam na piętro, do sypialni. Danka siedziała przerażona na łóżku, a Marcin w samych slipach klęczał na podłodze, przy ciele mamy. Leżała na brzuchu. Brat popatrzył na mnie i szepnął:

– Żyje. 

– Co się stało?!

– Jezu, nie wiem. Obudziłem się, jak Danka krzyknęła. A mama właśnie padała na podłogę – głos mu się trząsł. 

Wezwaliśmy pogotowie, bo mamy nie dało się dobudzić. Kiedy w końcu wieczorem po powrocie ze szpitala usiedliśmy we trójkę w kuchni przy kawie, Danka powiedziała:

– Śniła mi się jakaś zakonnica. Ubrana na biało, w takim wielkim kapeluszu z rogami. Spytała, czy kocham ojca dziecka, które noszę w brzuchu. Powiedziałam, że tak, i że jestem z nim szczęśliwa. Skinęła głową i powiedziała: „Ochronię, cię, dziecko. Obudź się i krzycz”. No to się obudziłam, i wtedy ujrzałam panią Marię, jak stoi nade mną. I gdy krzyknęłam, to miałam wrażenie, że na moment panią Marię otoczyła jakaś biała mgła. I wtedy wasza mama upadła.