Jestem zwykłym człowiekiem. Mam normalną pracę, rodzinę. A jednak w moim życiu jest pewna tajemnica. Trzy lata temu, w sylwestra, wydarzyło się coś, co przewróciło do góry nogami moje rozumienie świata. I zmieniło moje życie. Bo wtedy spotkałem moją przyszłą żonę. A mogłem umrzeć…

Zanim opowiem o tamtej nocy, chcę wyjaśnić, że jestem dość nieśmiałym mężczyzną, trochę romantycznym, ale w kwestiach damsko-męskich po pierwsze wycofanym, po drugie – wybrednym. Jakoś nigdy nie mogłem spotkać dziewczyny, która skradłaby moje serce. Tak jakbym na kogoś czekał. Moja mama, kiedy jeszcze żyła, zawsze powtarzała, że są ludzie, którzy potrafią żyć szczęśliwie z byle kim. Ale są i tacy, którzy muszą poczekać na tę odpowiednią osobę.

– A jaka jest gwarancja, że się doczekają? – pytałem.

Mama patrzyła na mnie z ciepłym uśmiechem i odpowiadała:

– Moje serce mi mówi, że ty się doczekasz.

Kiedy skończyłem 35 lat, przestałem w to wierzyć. Postanowiłem, że jeśli w ciągu roku nie spotkam tej jedynej, to dam się „złapać” Uli, koleżance z pracy, która wypatruje za mną oczy. Ładna, sympatyczna, mało czepliwa. A że nie powodowała szybszego bicia serca? Trudno, nie chciałem spędzić życia sam.

Obudził mnie telefon

Tej niezwykłej nocy obudził mnie natarczywy dzwonek telefonu. Jakiś czas wcześniej wróciłem z imprezy sylwestrowej, i zmęczony, padłem na łóżko tak jak stałem. A tu telefon.

„Która to może być godzina?” – to była moja pierwsza myśl, gdy w ciemności otworzyłem oczy. Dzwonek telefonu ponownie rozdarł ciszę nocną. „Ki czort?”.

Po omacku szukałem włącznika lampki nocnej. Sekundę później zmrużyłem oczy przed atakiem oślepiającego światła. Sięgnąłem po telefon, żeby już skończyło się to ogłuszające tremolo, które demolowało moje bębenki w uszach.

– Halo?

Dawno cię nie słyszałam, synku.

Na sekundę mnie zatkało, a potem całe ciało na dłuższą chwilę zamieniło się w sopel lodu. W słuchawce przez jakiś czas panowała cisza. Ja w tym czasie tajałem i wkrótce mogłem już poruszać szczęką.

– Co to za głupie żarty… – wyjąkałem.

Myślałem, że to jakieś żarty

Głos matki był wyraźny. Wciąż go pamiętałem. Był w moich myślach, wspomnieniach i w sercu. Nie było mowy o pomyłce. Ale jak mogła do mnie dzwonić, skoro nie żyła od pięciu lat? Co prawda niedawno czytałem artykuł o zmarłych, którzy dzwonią do dzieci, żeby je przed czymś ostrzec. Ale przecież w to nie wierzyłem.

– Jak możesz tak mówić, Gusiu? Chcesz mi zrobić przykrość?

Mama, bez dwóch zdań. Gusiem nazywała mnie w dzieciństwie, kiedy zamiast „ci” w zdrobnieniu Gucio, wymawiałem „si” i brzmiało „Gusio”. Kiedy poszedłem do szkoły, wybłagałem rodziców, by przestali tak na mnie wołać, bo koledzy będą się śmiali. Wystarczy, że miałem na imię Gucio, już tym czułem się wystarczająco upokorzony. Dlaczego? Nie wiem. Kto zrozumie dzieci. Tragiczne zdrobnienie poszło w zapomnienie. Włączyłem nagrywanie w telefonie. „Przynajmniej będę miał dowód, że nie zwariowałem” – pomyślałem. „Albo dowód, że to był tylko sen”.

– W porządku – rzuciłem do telefonu. – Niech będzie, że nią jesteś. Chociaż trudno mi w to uwierzyć, skoro umarłaś pięć lat temu. Wiesz o tym, prawda? – zaniepokoiłem się nagle. 

– Wiem, synku. A teraz przypomnij sobie skałę w Tatrach, w którą wjechałeś na nartach z impetem. Podobno nikt nie widział, jak i dlaczego zboczyłeś z trasy. 

Przypomniałem sobie ten dzień

I nagle, w rozbłysku stanął mi przed oczyma tamten dzień, jakbym właśnie go przeżywał. Stałem na stoku. Byłem lekko zawiany po wczorajszej noworocznej imprezie. Chyba zbyt hucznie obchodziliśmy w Zakopanem nadejście nowego roku. Stałem więc na górze z nartami na nogach, wspierałem się kijkami o śnieg i zastanawiałem się, czy nie wrócić do hotelu, by wziąć udział we właśnie rozpoczynającej się imprezie. Potrząsnąłem wówczas stanowczo głową, że „nie”. „Żadnego picia. Czas wytrzeźwieć. Narciarska gimnastyka tylko dobrze mi zrobi” – uznałem. 

Odepchnąłem się mocno kijkami i poszusowałem w dół. Mroźny wiatr owiewał mi twarz, poczułem, jak krew zaczyna szybciej płynąć w żyłach. Tak, narty były wyśmienitym pomysłem. Wszedłem w ostry zakręt. Sekundę później zobaczyłem na trasie dwie dziewczyny, które osłonięte od wiatru ścianą lasu, opalały się na środku stoku. Gdybym w nie wjechał, mógłbym uczynić je kalekami, a może nawet i pozabijać. Krzyknąłem rozdzierająco i skręciłem w bok. Wyrzuciło mnie ze stoku. Zacząłem gnać w dół stromizną i sekundę później uderzyłem w skałę. Przez krótką chwilę panowała wokół ciemność. Potem przebiło się przez nią światło lampki nocnej przy moim łóżku, na którym siedziałem.

– Uratowałaś mnie wtedy? – byłem zaskoczony, przerażony i zupełnie skołowany. 

– Tak i teraz, obiecuję, że też tak będzie.

– O czym ty mówisz?

– Pamiętasz naszą ławeczkę w parku Saskim?

Kiwnąłem głową, jakby mama siedziała na wprost i na mnie patrzyła. 

Musisz tam być o szóstej rano. Ani wcześniej, ani później.

– Co się wtedy wydarzy?

– Obiecujesz?!

– Tak.

Rozległ się dźwięk przerwanego połączenia.

Poszedłem za jej radą

Na wszelki wypadek wyszedłem z domu o 5.30. Mieszkałem niedaleko Ogrodu Saskiego. Pieszo szło się kwadrans. Stoi tam ławeczka, na której kiedyś często spotykałem się z mamą. Zwykle to ona czekała na mnie, a ja pędziłem spóźniony. Teraz ławka stała pusta… Było kilka minut przed szóstą. Pusty park spowity był mgłą, która przesuwała się między drzewami, stapiając się z leżącym na ziemi śniegiem. Dziś był pierwszy dzień nowego roku. Znowu spędzę go sam.

Otworzyłem oczy. Przez moment nie wiedziałem, gdzie jestem. „Chyba niedawno bawiłem się na zabawie sylwestrowej… Ale ten telefon od mamy…”. Sięgnąłem po komórkę i włączyłem dyktafon. Nie odnalazłem w nim żadnego nagrania. „No tak… przecież jeszcze nie dotarłem do domu. Wszystko mi się przyśniło. Wracałem z zabawy sylwestrowej. Chyba za dużo wypiłem. Na chwilę przysiadłem na ławce i przysnąłem. Powoli wracała pamięć minionych wydarzeń. Wszystko było ułudą. Szkoda. Spojrzałem na zegarek: 5.45. Było mi zimno. Jak się pospieszę, to w dziesięć minut będę w domu. Wstałem i odszedłem trzy kroki. I wtedy przypomniałem sobie, że obiecałem mamie być tu o szóstej. To był tylko sen, ale… Co mi szkodzi. Wróciłem na ławkę i usiadłem.

Dokładnie o szóstej usłyszałem skrzypienie śniegu. Z mgły wyszła dziewczyna. Poderwałem się z ławki. Staliśmy naprzeciw siebie i patrzyliśmy sobie w oczy zaskoczeni.

– Czy my się znamy? – spytała cicho, niepewnie. 

Chciałem jej odpowiedzieć, że poniekąd tak, gdy w oddali rozległ się huk. Później się okazało, że wybuch gazu zniszczył w moim budynku kilka mieszkań, w tym moje. Do tej pory nie wiem, co było jawą, a co snem. Nikomu o tym nie mówiłem. I tak nikt by mi nie uwierzył. Sam tego nie rozumiem.