Dawniej wystrzegałem się małżeństwa jak zarazy. Może dlatego, że lubiłem kobiety, zbyt łatwo się w nich zakochiwałem i, co jest tego konsekwencją, odkochiwałem. Każda z moich „narzeczonych” miała nadzieję, że to ona zamknie mnie w małżeńskiej klatce. Kiedy zaś okazywało się, że niestety, jestem mistrzem w unikaniu matrymonialnych pułapek, rzucały mnie, twierdząc, że: „Nie rokuję nadziei na wspólną przyszłość”. Mądre kobiety.

Aż wreszcie stuknęła mi czterdziestka. Kryzys wieku średniego. Z singla niepostrzeżenie przeistoczyłem się w starego kawalera… I nagle samotność zaczęła mi doskwierać. Postanowiłem znaleźć tę jedną jedyną i związać się z nią do końca swoich dni. I wtedy, jak na zawołanie – jakby los tylko czekał, żebym zmądrzał, jak stwierdziła moja mama spotkałem Karolinę.

Ona, podobnie jak ja, nigdy nie wyszła za mąż. Miała przelotne romanse, lecz na pierwszym miejscu stawiała naukę i zgłębianie zawiłości historycznej gramatyki języka polskiego. Kiedy się poznaliśmy, Karola była już docentem. Nasz romans przebiegł klasycznie – niewinne spotkania, pierwszy pocałunek, oświadczyny. Rok po ślubie zostałem szczęśliwym tatą cudownej córeczki. I nasze życie biegłoby prostą drogą jak życie podobnych nam par, gdyby nie odezwała się moja przeszłość.

Pewnego dnia w firmie, w której jestem zatrudniony, pojawiła się Marzena. Przed wielu laty łączył nas prawdziwie ognisty romans. Żądza w końcu jednak wygasła, a wtedy okazało się, że nic więcej nas ze sobą nie łączy (chociaż Marzena liczyła na to, że połączą nas obrączki). Rozstanie było równie burzliwe jak wczesny okres romansu, więc odetchnąłem z ulgą, gdy Marzena wreszcie zniknęła z mojego horyzontu.

I nagle – bach! – spotkałem ją na firmowym korytarzu! Nie ukrywam, byłem zaskoczony i lekko jakby zaniepokojony, kiedy sobie przypomniałem klątwy, jakimi obrzucała mnie przy rozstaniu. Teraz jednak Marzena na mój widok uśmiechnęła się przyjaźnie i wyciągnęła do mnie rękę:

– Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Co ty na to? W końcu minęło tyle lat… Jesteśmy już innymi ludźmi.

Odetchnąłem z ulgą i nawet cmoknąłem ją w dłoń, nieświadomy, że właśnie zaczęło się tkanie wokół mnie niewidzialnych oczek sieci. Jak to mówią Włosi: zemsta najlepiej smakuje na zimno.

Zobacz także:

Marzena swoją sieć tkała cierpliwie przez kolejny rok. Najpierw byliśmy tylko znajomymi z korytarza, z bagażem wspomnień, o których oboje, zgodnie z umową, postanowiliśmy zapomnieć. Potem był jakiś wspólny biznesowy obiad w większym gronie. 

Parę miesięcy później pojechaliśmy razem w sprawach zawodowych do innego miasta. Wiózł nas firmowy kierowca. Marzena przez całą drogę przeglądała jakieś dokumenty i jeśli dwa razy spojrzała na mnie roztargnionym wzrokiem, to góra. Tak więc moja czujność została totalnie uśpiona. Uwierzyłem, że moja dawna kochanka – która na odchodne życzyła mi parchów, impotencji i rozerwania końmi jednocześnie – naprawdę mi wybaczyła i zapomniała. A że generalnie Marzenę lubiłem jako interesującą znajomą, bez oporów zacząłem chodzić z nią na lunche, na kawę czy do księgarni.

Mówi się, że stara miłość nie rdzewieje. O miłości między mną a Marzeną mowy nigdy nie było, tak sądzę, ale z pewnością istniał pociąg erotyczny. I jakby powoli w tej niezobowiązującej atmosferze nowej/starej przyjaźni zaczął się odzywać. Nie był tak gorący i wszystko pochłaniający jak niegdyś, lecz coś się tam tliło, choć przysięgam, że ten fakt nie dotarł do mojej świadomości. Pojawiły się uśmiechy, zaglądanie w oczy, muśnięcia dłoni przy komputerze, znaczące półsłówka. Tłumaczyłem sam sobie, że to tylko taka zabawa, że sprawdzam, czy nie wyszedłem z dawnej wprawy podrywacza. Marzena również utwierdzała mnie w przekonaniu, że doskonale bawi ją flirt, z którego, jak oboje wiemy, romansu nie będzie.

Nie pamiętam, jak to się stało, że pewnego dnia pocałowaliśmy się. Czy to ja do tego dążyłem? A może to Marzena? 

W końcu realizowała ten swój plan zemsty na zimno. W moich żyłach zapłonęła żądza. Marzena odsunęła się ode mnie po kilku znaczących chwilach, zarumieniona, zdyszana, oparła się o drzwi pokoju ksero w firmie, gdzie akurat byliśmy.

– Nie, Robert, nie możemy zrobić tego twojej żonie. To taka cudowna kobieta. No i jest Milenka. Opanuj się.

Miała rację. Ale tama już była naruszona i pragnienie wyciekało z niej coraz silniejszymi strugami. Wiedziałem, że robię źle, że niszczę moje nad wyraz udane małżeństwo, ale widok dawnej kochanki, która słała mi zawstydzone spojrzenia, która opierała się, choć widać było, że bardzo mnie pragnie, tylko wzmacniał pożądanie. A wspomnienie tego seksualnego szaleństwa, które nas kiedyś łączyło, i które nigdy nie powtórzyło się w innych moich związkach, nie pomagało w utrzymaniu zdrowego rozsądku. 

Chciałem powtórki. Jedno jednak było pewne – pierwszy bym nie zrobił ostatniego kroku, choć mnie skręcało. I Marzena wreszcie to zrozumiała. Dlatego pewnego dnia dopadła mnie w pokoju ksero (zauważcie, że bardzo wiele biurowych romansów ma tam miejsce; czyżby kserokopiarki emanowały jakimiś dziwnymi falami?), przycisnęła mnie do ściany i powiedziała:

– Tylko raz, bo zwariuję. W domu u mojej koleżanki. Nikt nie będzie wiedział. I nigdy więcej. Nikt się nie dowie.

Zgodziłem się. Nie miałem zielonego pojęcia, że w tym czasie moja żona dostawała anonimowe telefony, w których Marzena (oczywiście nie przedstawiając się) obiecała jej dać dowód, że ją zdradzam i wcale się nie zmieniłem.  Dopiero kiedy się o tym dowiedziałem, zrozumiałem dziwnie chłodne zachowanie Karoliny w ciągu tych kilku tygodni poprzedzających dzień mojej randki z Marzeną. Myślę też, że ten żoniny dystans w pewnej mierze przyczynił się do tego, że tak łatwo wpadłem w lepką sieć intrygi utkaną przez moją dawną dziewczynę.

W domu czekała na mnie pyszna kolacja i żona 

Tamtego dnia zjawiłem się przed blokiem opisanym przez Marzenę w SMS-ie. W głowie miałem tylko to, co się za chwilę dokona. Podekscytowany wsiadłem do windy i wbiłem przycisk piętra. Według SMS-a po wyjściu z windy miałem skręcić w korytarz w prawo i wejść w drugie drzwi z numerem „87”. Wysiadłem z windy, wbiegłem w korytarz i doskoczyłem do drugich drzwi. Nacisnąłem klamkę. Miały być otwarte i były. Zrzuciłem płaszcz, zzułem buty, ściągnąłem marynarkę, koszulę i spodnie.

– Jestem! – krzyknąłem niecierpliwie.

Sekundę później z kuchni wyszedł wielki facet o byczym karku z nożem w ręce. Na ramionach miał wytatuowane ośmiornice.

– O szlag! – zawołałem ze zgrozą. 

– Chyba się pomyliłem.

Chciałem uciec, nieważne, że prawie nagi, tamten jednak złapał mnie za szyję stalowym uchwytem wielkiej łapy.

– Nic z tego, bratku – warknął głosem bezwzględnego gwałciciela. – Poczekasz ze mną na Olcię. 

Posadził mnie na krześle na wprost drzwi.

– Pamiętaj, kiedy Olcia wejdzie, a ty spróbujesz się poruszyć lub wypuścić choć parę z ust, będzie naprawdę źle.

Monotematyczny i bez wyobraźni – pomyślałem. I co teraz? Piętro wyżej albo niżej (nie pamiętałem, który przycisk wcisnąłem) czeka na mnie seksowana kobieta, a ja tu siedzę w samych gatkach… I siedziałem tak bite dwie godziny, czekając na niejaką Olcię.

Wytatuowany rzeźnik siedział na krześle przy drzwiach z nożem w ręce, patrząc na mnie tak, jakby się zastanawiał, od którego miejsca ma zacząć rżnąć. 
Kiedy moja krew wreszcie wróciła do mózgu i zacząłem myśleć rozsądnie, zacząłem się zastanawiać nad ostatnimi miesiącami. Nad sobą, swoim życiem i nad tym, co zamierzałem poświęcić. Nie byłem z siebie dumny. W pewnym momencie wyrwało mi się: „Ależ ja byłem głupi”. Rzeźnik się roześmiał i powiedział, że wspomni mojej rodzinie, żeby wyryła mi to na grobie.

Na szczęście Olcia, która wreszcie weszła do mieszkania, na mój widok narobiła wrzasku, że napadł ją zboczeniec. No i facet łaskawie uwierzył, że biegnąc do kochanki, pomyliłem piętra.

Kiedy wróciłem późnym popołudniem do domu, zobaczyłem pięknie nakryty stół – kwiaty, świece, z kuchni dolatywały smakowite zapachy. Przestraszyłem się, że coś się stało, bo w tym domu to ja gotowałem, gdyż Karola tego nie znosiła, choć potrafiła. Tymczasem Karolina wyszła z sypialni zrobiona na bóstwo i powiedziała, że Milenka dzisiaj nocuje u babci.

– Co się stało? – spytałem, tuląc żonę. 

To było wspaniałe uczucie, które natychmiast zmyło ze mnie jakiś podświadomy żal za tym, co nie zaszło.

– Muszę ci się do czegoś przyznać, kochanie… – powiedziała cicho Karolina. – Jakieś babsko od jakiegoś czasu wydzwaniało do mnie, że pokaże mi dowody twojej zdrady. Dziś miała w oknie pokazać się z tobą całkiem naga. Z zazdrości dałam się wciągnąć w tę brudną grę. Stałam przez godzinę jak idiotka z lornetką w ręce przy oknie na korytarzu w bloku naprzeciw wieżowca, skąd było widać tamto mieszkanie. Ale nikogo nie zobaczyłam… Strasznie mi przykro, że cię podejrzewałam. Chciałabym ci to jakoś wynagrodzić. Tylko pamiętaj, że to z zazdrości, bo bardzo cię kocham.

Łaskawie dałem się przeprosić i obiecałem, że nigdy więcej o tym nie wspomnę.

Kiedy po weekendzie wróciłem do firmy, okazało się, że Marzena jest na zwolnieniu lekarskim. Już nie wróciła do pracy.  No cóż. Upiekło mi się niczym bohaterowi zwariowanej komedii pomyłek. Chociaż przez ponad sto dwadzieścia minut miałem wrażenie, że gram w horrorze i tamten rzeźnik zarżnie mnie z zazdrości.