Wigilia to wyjątkowy dzień. Wiadomo, że każdy by chciał  spędzić go w domu, wśród najbliższych. Ale nie zawsze jest nam to dane... Za oknami busa migotały światła, którymi przystrojone były domy, lśniły świątecznie udekorowane wystawy sklepów. 

Chciałam już być  w domu

– Niby kryzys, a jeszcze wciąż stać ich na prąd do tych kilometrów lampek – westchnęła kobieta siedząca obok mnie. – I to w biały dzień! Ja moim trzy lata temu przywiozłam takiego pięknego renifera z drutu! Jak się włączyło, to sąsiedzi zzielenieli z zazdrości... Teraz pewnie w piwnicy czeka na lepsze czasy.

– Niechże pani nie narzeka – wzruszyłam ramionami. – Z reniferem czy bez, ważne, że człowiek znów swoich uściska.

– A pewnie, pewnie – zgodziła się bez oporu. – Jak się nawiezie prezentów, to nawet go obcałują!

Miałam nadzieję, że to nieprawda, bo upominki wiozłam skromne, ot, parę czekolad, kawę i trochę używanych ciuchów dla wnucząt. Dostałam je od synowej staruszki, którą się zajmowałam. „Serce się liczy, nie pieniądze” – pomyślałam i znów zwróciłam twarz ku oknu. Z tylnych siedzeń dobiegł do mnie śmiech dziewcząt, zabawianych przez młodych mężczyzn, którzy wracali do Polski na święta z niemieckiej budowy.

Całkiem zdziczałam przez te cztery miesiące spędzone z Charlotte. I odwykłam od rodzinnej mowy... Kto by pomyślał! Gdy będę wracać, muszę koniecznie zabrać kilka polskich książek, bo ta ichnia telewizja to nic, tylko jakieś śpiewy i festyny pokazuje! Zresztą, jak już nawet film leci, to też rozumiem piąte przez dziesiąte. Ech, głupi człowiek był, że się za młodu w szkole języków nie uczył. Ale czy to ktoś mógł wtedy przypuszczać, że się obce gadanie do czegoś przyda? Tyle wyjeżdżał, co do Międzyzdrojów latem, żeby letnikom sprzedać świeże owoce i warzywa, i w ten sposób do gospodarki trochę dorobić, na zeszyty dla dzieciaków uciułać, buty, kurtki nowe kupić... 

Bus miał nagłą awarię

A potem, szast-prast, nagle wszystko się pozmieniało, i jak wcześniej władza pilnowała, żeby się żadne zdatne do pracy ręce nie marnowały, tak teraz nic, tylko zęby w ścianę wbić... Ech, zaraziła mnie sąsiadka narzekaniem... A źle mi to? Pracę dobrą mam, Charlotte o mnie dba, a ja o nią, a przy okazji człowiek zobaczył, jak świat wygląda. Gdyby wszystko po staremu zostało, nosa bym ze swojej wsi nie wyściubiła.

– I co on tak powoli jedzie? – zagadała znów sąsiadka. – Zaraz trąbić na nas zaczną!

– Silnik mu coś nierówno chodzi – odwrócił się do niej starszy mężczyzna siedzący z przodu. – Żeby nam tylko ta podróż bokiem nie wyszła!

– Ano – przyznała kobieta. – Lepszymi się już autami jeździło niż ten rzęch. Ale czego się pan spodziewał po tej cenie? Limuzyny?

Każdy się denerwuje i nic dziwnego. Tacy jesteśmy: ani jeszcze tu, ani już tam. Myśli się mieszają i krążą między światem, który się zostawiło, a tym, do którego się jedzie. Raz widzę przed oczami Charlotte, która prosi, żebym została na święta, bo ją synowa znów odstawi na piętro po wigilii i zostanie sama jak palec, to znów wyobrażam sobie córkę i wnuki, jak wybiegają na moje spotkanie... Pomieszanie z poplątaniem!

– Ten silnik się spieprzy i to wkrótce – obwieścił znów facet z przodu. – Czy tylko ja tutaj mam dobry słuch?

– Proszę się nie wyrażać! – sapnęła jego towarzyszka.

– Bo co, nieletnia pani czy zakonnica? – najeżył się. – Niech pani zajada tę bułkę przez bibułkę i się nie wtrąca!

No i wykrakał – samochód zacharczał, szarpnął i stanął. Na szczęście kierowca zdążył zjechać na pobocze. I zaczęło się – oględziny, narady, wzajemne pretensje i licytacja dobrych pomysłów. Nie wychodziłam na zewnątrz, bo po co marznąć? Na mechanice się nie znam, łańcuch w rowerze potrafię założyć i to wszystko. Sąsiadka za to wypadła jak torpeda i po kwadransie wróciła z nowiną, że prawdopodobnie poszedł pasek rozrządu.

– Ale naprawią? – zapytałam z nadzieją.

– A ja wiem?! – była wzburzona. – Najgorsze, że nie możemy tu stać. Trzeba zadzwonić po lawetę, ale kto za to zapłaci? Nie ja!

Nikt nie był gotowy na taką sytuację

No, ja też z pewnością nie... Mam ledwo pięćdziesiąt euro, resztę przelałam córce tydzień temu przez Western Union, żeby mogła kupić nowy piec centralnego ogrzewania, bo w starym coś pękło i woda się z niego lała. Nawet mi ulżyło, bo cały czas się martwiłam, jak mądrze przewieźć pieniądze, żeby mnie w drodze nie okradli...

– Panie i panowie – kierowca wszedł do samochodu. – Wysiadamy i pchamy. Na szczęście, za piętnaście metrów jest zjazd z autostrady, a pan Kazio przysięga, że zaraz za nim jest warsztat.

Włożyłam płaszcz i wyszłam z innymi. Zacinał śnieg z deszczem, zaczęło wiać, a my, jak chmara pątników ustawiliśmy się wokół auta. Łatwo nie było, nogi ślizgały się w burej brei, mężczyźni klęli, a wyrafinowana pani, której wcześniej przeszkadzały przekleństwa, po prostu się rozpłakała i szła obok. Wkrótce do niej dołączyłam, bo pośliznęłam się i nadwerężyłam nogę w kostce. Pewnie przez te botki na obcasach, które dostałam od Charlotte. Nie nawykł człowiek do takich fanaberii...

– Co za pech! – powtarzała przez łzy  pani w futrze. – Takie nieszczęście!

– Już bez przesady! – powiedziałam. 

– Tragedia to by była, jakby tir w nas wjechał, na razie to tylko nieszczęśliwy traf. Jeżeli faktycznie znajdziemy warsztat, wszystko dobrze się skończy!

Próbowałam ją pocieszać, ale zacięła się jak stara płyta, strasznie jakaś delikatna czy co? Przy warsztacie, który faktycznie znajdował się całkiem niedaleko zjazdu, czekała nas kolejna niespodzianka. Na walenie w drzwi nikt nie odpowiadał, wreszcie z okna na piętrze wychylił się starszy pan i coś zaszwargotał tak szybko, że nic nie zrozumiałam.

– Super – przetłumaczył wszystkim pan z doskonałym słuchem. – To warsztat jego syna, który zabrał rodzinkę na święta do Włoch. Zamknięte.

Musieliśmy coś wykombinować

Wpakowaliśmy się wszyscy do busa, żeby się ogrzać i zaczęła się awantura. Jak można było skasować za podróż i nie sprawdzić auta? Czyja to wina? A przede wszystkim, co dalej? Kierowca, młody chłopak, który najwyraźniej miał pojęcie tylko jak kierować pojazdem, był zupełnie spanikowany. Bąkał coś, że to jego pierwsza praca, że teraz na mur go zwolnią, wiadomo! Jak kłopoty i dodatkowe koszty, to zawsze pracownik winien i fora ze dwora!

Przestań się, chłopie, mazać – przerwali mu w końcu budowlańcy. – Idziemy, otwieramy maskę i spróbujemy naprawić.

Biegali, dzwonili gdzieś po radę, a tymczasem powoli zapadał zmrok. Wpół do czwartej, powinnam już być w domu! W końcu mężczyźni wrócili do auta i oświadczyli definitywnie, że nic się nie poradzi w tych warunkach i bez części zamiennych. A kierowca dodał, że ratunku możemy spodziewać się najwcześniej rano, bo teraz wszystkie auta są w trasie. Dzwonił do szefa, tyle się dowiedział i koniec.

Elegancka pani, która tyle się spłakała, bardzo spokojnie zapytała, czy ktoś już zawiadomił właścicieli posesji o tym, że spędzimy tu całą noc? Czy zapytał o zgodę? Żeby się nie okazało, że za godzinę zgarnie nas policja!

– No tak, trzeba by iść – zgodził się ktoś z tyłu. – Pewnie nas wyrzucą!

– A panu by nie przeszkadzał samochód pełen, dajmy na to, Arabów, na podwórku? – odcięła się kobieta wyniośle. – To cywilizowany kraj, nikt tu wigilii w zepsutym rzęchu nie spędza!

– A pewnie, że cywilizowany – przyznała moja sąsiadka. 

– Na święta jedzie się do Włoch, a starych rodziców zostawia samych w chałupie!

Trzeba było poprosić o pomoc

Oj, humory wszyscy mieli zgoła nieświąteczne, awantura znów wisiała w powietrzu. I się zaczęło wyrzekanie i wzajemne przepychanki... Wreszcie elegancka pani poprosiła mnie o wsparcie i w ogólnym zamęcie wyszłyśmy na zewnątrz. Ziąb panował już niemiłosierny, w dodatku zaczęło sypać. Wielkie płatki śniegu wirowały jak oszalałe w świetle latarni i obie zagapiłyśmy się na nie, każda zatopiona we własnych myślach. Wreszcie Elżbieta, która już zdążyła się przedstawić, twierdząc, że wigilii nie spędza się z obcymi, otrzepała buty i ruszyła w kierunku domu. Zdecydowanie nacisnęła domofon, a gdy w głośniku usłyszała wylękniony głos staruszki, powiedziała z doskonałym akcentem:

– Frohe Weihnachten!

Po czym wyjaśniła naszą skomplikowaną sytuację i zapytała, czy nie mają nic przeciwko temu, że bus wraz z ludźmi zostanie na podjeździe, dopóki nie doczekamy się pomocy, która już podobno rusza z Polski. W domofonie zapadło milczenie i właśnie, gdy spodziewałam się usłyszeć soczyste „raus”, staruszkowie zaczęli szeptać między sobą, a potem odezwał się mężczyzna z wyrazami współczucia i świątecznymi życzeniami.

– Załatwione – stwierdziła moja towarzyszka, gdy wróciłyśmy do busa. 

– Proponuję potraktować wszystko jako przygodę i zorganizować coś w rodzaju kolacji.

– Dopiero co pani płakała zamiast pchać – dokuczył jej kierowca.

– Pan żeś głośniej jęczał – przypomniał mu ktoś z tyłu. – Kobiecie przynajmniej wypada!

A jednak trzeba wierzyć w ludzi

Wszyscy się roześmiali, a potem każdy sięgnął do toreb i zaczął sprawdzać, co się nada na wspólną wieczerzę. Ja, ku swojemu zdziwieniu, znalazłam całe pudło ulubionych czekoladek, które Charlotte najwyraźniej ukradkiem wsunęła mi w ostatniej chwili!
Zastanawialiśmy się właśnie, w którym miejscu urządzić coś na kształt stołu, gdy zalała nas fala jasnego światła a zaraz potem ktoś zastukał do okna.

– Patrzcie, ludzie! – zawołał pan Kazio. – Na garaż!

Rzeczywiście, brama stała otworem, staruszkowie otworzyli ją dla nas! Elżbieta wyszła, żeby z nimi porozmawiać i wróciła cała rozpromieniona.

Zaprosili nas do środka – oznajmiła. – Tam przy garażu jest całkiem przyjemny pokój, możemy z niego korzystać. Ogrzewany i z ubikacją!

W busie zapanował żywiołowy entuzjazm, ludzie zaczęli się obejmować, a kiedy zobaczyliśmy, że Niemcy pomyśleli nawet o tym, żeby w rogu kanciapy ustawić małą choinkę, wzruszenie niemal odebrało nam głos. Po chwili siedzieliśmy upchani ciasno przy drewnianym stole, na którym piętrzyły się zgromadzone wiktuały. Pomyślałam, że jesteśmy jak ta rodzina Jezusowa przygarnięta do ubogiej stajenki, i kiedy Elżbieta podeszła do mnie z opłatkiem, tym razem to ja się rozpłakałam.

Życzyliśmy sobie wszyscy nawzajem szczęśliwego powrotu do domu, spokoju i życzliwości i nie byłam jedyną, co miała łzy w oczach. A potem pan Edek, ten z idealnym słuchem, zaintonował „Cichą noc”. Wkrótce dołączyły głosy dziewcząt, a potem śpiewaliśmy już wszyscy. Kolęda unosiła się nad nami jak ciepła mgła i otulała nas poczuciem spokoju i bezpieczeństwa. Dopiero po chwili zauważyliśmy dwoje staruszków stojących w drzwiach z półmiskiem ciasta... Zsunęliśmy się ciaśniej i zrobiliśmy miejsce także i dla naszych gospodarzy.