Przyszła wiosna! Wszyscy są zadowoleni, a ja uważnie patrzę dookoła siebie. Ponieważ kiedy natura się odradza, to różne rzeczy zaczynają wyłazić. Niestety, nie tylko na ogródku i spod powierzchni ziemi... Dowiedziałam się o tym po raz pierwszy około rok temu, kilka dni po tym, jak wprowadziłam się do wymarzonego małego domu na skraju lasu...

Pamiętam jak dziś ten kwietniowy poranek. Zeszłam na parter do łazienki. Siedząc w półśni, na oczywistym miejscu... Planowałam, że po minucie, może pięciu, wrócę do swojego ciepłego łóżka, ponieważ był weekend i miałam zamiar leniuchować co najmniej do dziesiątej. Ze względu na ostatnią przeprowadzkę, spałam zaledwie trzy godziny na dobę, więc wreszcie miałam szansę uzupełnić stracony sen.

Spod przymrużonych oczu przyglądałam się swoim gołym stopom. Nawet przyszło mi do głowy, że powinnam później zadbać o solidny pedikiur, bo przecież niedługo czas noszenia sandałów i wstyd eksponować tak zaniedbane pięty.

I wtedy dostrzegłam to coś. Pojawiło się niespodziewanie, nie wiadomo skąd. Jakby znikąd, energicznie chodziło po płytkach i niepokojąco zbliżało się do mojego dużego palca prawej stopy. Wyglądało przerażająco: ma setki nóg, brązowy, gęsto owłosiony tułów, czułki na głowie... Zdecydowanie potwór! Nigdy wcześniej nie spotkałam się z czymś takim!

Nie miałam pojęcia, że jestem w stanie tak szybko otworzyć oczy i tak zręcznie skakać! Zazwyczaj potrzebowałam rano przynajmniej dwóch kaw, aby zacząć funkcjonować, a odkąd kupiłam auto, stałam się strasznie leniwa. Ale wtedy? Wróciłam do świadomości w mniej niż pół sekundy. Jak górska kozica wdrapałam się na krawędź bidetu, trzymając się desperacko wieszaka na ręczniki, aby utrzymać stabilność, starałam się przeanalizować sytuację.

Krzyczałam wniebogłosy

Nie była korzystna. Przede wszystkim, drzwi do łazienki były zamknięte, a żeby je otworzyć, musiałam przynajmniej jedną nogą stanąć na środku podłogi. Tymczasem potwór bezczelnie zajął dokładnie to miejsce, bardzo skutecznie zasłaniając mi jedyną drogę ucieczki.

– Spadaj, szkarado! – wyszeptałam, ponieważ strach sparaliżował mi głos.

Bestia nie zwracała na mnie najmniejszej uwagi. Usiadła, pomachała czułkami i, jakby nigdy nic, zaczęła rozważać, z której strony mnie zaatakować. Futerko na jej grzbiecie niespokojnie zaczęło się jeżyć. Nawet dziecko wie, że jeśli zwierzę nastroszy sierść, to jest wściekłe. Nie miałam innego wyjścia, jak tylko krzyknąć.

– Aaaa! Pomocy! – wykrzyczałam, mając nadzieję, że mój mąż mnie usłyszy i natychmiast przyjdzie mi z pomocą.

Na górze niestety panował totalny spokój. Mój kochany partner spał sobie w najlepsze, nie mając pojęcia, że jestem w niebezpieczeństwie.

– Pomocyyyyyyy! – krzyknęłam, tym razem wydychając chyba całe zapasowe powietrze z moich płuc.

Hałas był tak głośny, że szczoteczki do zębów w kubkach zadrżały, a stwór skurczył się i zwinął w kłębek. Ale zadziałało. Usłyszałam jakieś dźwięki na górze, potem szybkie kroki na schodach – i po chwili mój mąż stał w drzwiach. W piżamie, ale za to trzymając duży młotek. Niestety był na bosaka, co mnie trochę zaniepokoiło, bo wszyscy wiedzą, że najlepszym sposobem na pokonanie intruzów jest kapeć. Miałam jednak nadzieję, że mąż znajdzie inny, równie efektywny sposób na pokonanie bestii...

– Co się dzieje? – przeskanował wzrokiem łazienkę, szukając agresora.

Na podstawie jego przygotowanej do walki postawy i zdecydowania na twarzy, doszłam do wniosku, że przygotowywał się do walki przynajmniej z King Kongiem. Nieźle się na mnie zezłościł

– Oooo... – wskazałam palcem na futrzastego potworka.

Mój mąż na moment zastygł, zaskoczony, a potem powoli się wyprostował. Zaskoczenie na jego twarzy zmieniło się w gniew.

– Oszalałaś, kobieto? Pędzę z góry jak opętany, ryzykuję, że zlecę ze schodów, bo myślę, że coś się naprawdę stało, a ty sobie żarty robisz! – mruknął zirytowany.

– Żarty? Czy uważasz, że to jest żart? – zadałam pytanie ponownie, wskazując na potwora, ponieważ wydawało mi się, że mój mąż nie rozumie, o co mi chodzi.

– To przecież normalna gąsienica. Wręcz ładna. Dlaczego tak się drzesz? Nie stanowi zagrożenia! – odparł, unosząc ręce.

– Normalna? Ładna? Uderz ją tym młotkiem, bo za moment padnę ze strachu! – podniosłam głos.

Moje serce zdawało się wpełzać mi do gardła ze strachu, kiedy drążek na ręczniki zaczął niebezpiecznie uginać się pod moją wagą. W każdej sekundzie mogłam stracić stabilność, runąć na posadzkę, obok lub – Boże broń – bezpośrednio na to coś. Wtedy na pewno byłabym skończona! Jeśli nie z powodu ugryzienia, to na pewno z powodu zawału. Na nieszczęście, mój mąż nie wydawał się skłonny do udzielania mi pomocy. Wręcz przeciwnie, zdałam sobie sprawę, że cała ta sytuacja zaczyna go śmieszyć.

– Weź przestań, płytki tylko poniszczę. A poza tym nie jestem zabójcą. Ta mała gąsienica może mieć rodzinę... Wyobraź sobie, jak będą za nią tęsknić. A co jeśli jest w ciąży? Chciałabyś mieć na swoim koncie śmierć nienarodzonych dzieci? – argumentował z poważnym wyrazem twarzy.

Nigdy nie byłam asem z biologii, ale z tego, co kojarzę, to robale w ciąży nie chodzą. Wylęgają się z jaj, kokonów czy czegoś w tym stylu. Nie było więc miejsca na moralne zastanowienia.

– No to po prostu wynieś to na zewnątrz! – zasugerowałam na wszelki wypadek, jeżeli by się okazało, że ten robak naprawdę oczekuje potomstwa. Mój mąż jednak nadal się dobrze bawił.

Jeżeli nie wróci, wezmę z nim rozwód

– Skarbie, mieszkamy na obrzeżach lasu, musisz się nauczyć tolerować takie odwiedziny. Spotkamy takie jak ten, futrzaste, ale też inne: w pancerzach, ze szczypcami, zwisające, wspinające się, pełzające. Większe czy mniejsze – zaśmiał się. Następnie obrócił się na pięcie i wyszedł. Możecie to sobie wyobrazić? Moje wołania, prośby i groźby nie dały rady go zatrzymać. Jeszcze ze schodów wołał, żebym przestała robić cyrki, bo nie mieszkamy w amazońskiej dżungli, gdzie wszystko jest trujące, a na skraju lasu, trzydzieści kilometrów od Warszawy.

Zdenerwował mnie tym strasznie. Zdecydowałam, że jeśli nie wróci, to w najbliższy poniedziałek złożę w sądzie wniosek o rozwód, ponieważ nie mogę marnować reszty mojego życia z osobą, która olewa moje uczucia i nie dba o moje bezpieczeństwo. Na ten moment jednak musiałam dotrwać do tego poniedziałku...

Mąż nie wrócił. Kontynuowanie balansowania na krawędzi bidetu nie miało sensu. Wyczerpując resztki sił i gromadząc ostatki odwagi, przemieściłam się i oparłam o ścianę. Zdałam sobie sprawę, że zrobiłam to w samą porę, ponieważ wieszak nie wytrzymał mojego ciężaru i gwałtownie runął na podłogę, pozostawiając na kafelkach nieładną dziurę. W tamtym momencie to w ogóle na mnie nie robiło wrażenia. Najistotniejsze było, co zrobi to monstrum!

Widać było, że jego cierpliwość dobiegała końca z powodu całego zamętu, więc zdecydował się na ostateczne opuszczenie środka podłogi. Zamiast jednak poszukać sobie jakiegoś schowka w cieniu, najspokojniej jak się da, skierował się do kosza na rzeczy do prania. Wszedł przez otwór i zniknął wśród koszul i bielizny. Skorzystałam z okazji i błyskawicznie uciekłam z łazienki. A potem pochłonęłam całą tabliczkę czekolady, żeby się uspokoić...

Nie wstawiłam wtedy prania. Zarówno tamtego dnia, jak i kolejnego, a nawet żadnego innego. Sama widziałam, jak ta obrzydliwość wpełzła do kosza. Nie miałam pewności, czy nie osiadło tam na stałe i nie założyło rodziny. Od tego momentu mój mąż jest odpowiedzialny za pranie w naszym domu. Ja tylko obserwuję i sprawdzam, czy prawidłowo sortuje bieliznę i nie wrzuca białych rzeczy do czarnych. I to jest jedyny plus całego tego zdarzenia.