Reklama

Czułam, jakbym ich znała

U mojej mamy w domu stała „od zawsze” stara ramka ze zdjęciem. Ramka była z mosiądzu, zdobna w rzeźbione listki okalające szybkę. Na pożółkłej fotografii lekko przytulało się do siebie dwoje ludzi w strojach z minionej epoki. Ona stała w krótkim futerku, spódnicy sięgającej kostek i w śmiesznym, niewielkim kapelusiku. On w długim płaszczu, z fantazyjnie przerzuconym do tyłu białym szalikiem, w lewej ręce trzymał białe rękawiczki i cylinder, a prawą obejmował kobietę. Obok nich, na staromodnym krześle, stanowiącym stylizowaną dekorację zdjęcia, leżały laseczka z kościaną gałką i ozdobny wachlarz z koronką.

Reklama

Ile razy odwiedzałam moją mamę, tyle razy zatrzymywałam się przed tą fotografią i patrzyłam na tych dwoje z jakąś tęsknotą w sercu. To byli mamy rodzice. Znałam ich tylko z opowieści, bo zmarli, zanim się urodziłam. Uwielbiałam, gdy mama o nich opowiadała. Często kazałam sobie powtarzać ulubione fragmenty, jak choćby ten, kiedy dziadkowie, jadąc bryczką, ścigali się z jadącym obok pociągiem.

Kochałam okres międzywojenny! Przeglądałam zdjęcia Warszawy z lat dwudziestych, czytałam pamiętniki z tego czasu. Wiedziałam, gdzie były „Ziemiańska” i „Adria”. „Karierę Nikodema Dyzmy” znałam na pamięć, a film „Lata dwudzieste, lata trzydzieste” obejrzałam ze dwadzieścia razy. Na maturze pisałam właśnie o tamtych czasach. Polonistka była zachwycona moją znajomością realiów.

Nie chciała zostawić wspomnień

Mieszkaliśmy z rodzicami w małym miasteczku pod Warszawą. Kiedy skończyłam studia – zostałam w stolicy, znalazłam tu pracę. Dwa lata później umarł ojciec. Postanowiłam ściągnąć mamę do Warszawy, żebyśmy były razem. Nie udało się.

– Córciu, to za duże miasto dla mnie. Ja już tu zostanę, gdzie oni żyli (tu wskazała fotografię rodziców) i gdzie ja się wychowałam – oświadczyła mi.

Nie dała się namówić. Trochę komplikowało to moje życie, bo po śmierci ojca została w domu sama. Sąsiedzi byli o krok, gotowi do pomocy, ale zawsze lepiej mieć przy sobie kogoś bliskiego. Odwiedzałam ją, kiedy tylko mogłam: dwa, trzy razy w tygodniu. Przywoziłam nowinki ze stolicy, pączki od Bliklego, a wywoziłam jajka z targu, chleb domowego wypieku i prawdziwą kiełbasę, którą podrzucał sąsiad.

W ostatni piątek też wpadłam do mamy na weekend. Przywiozłam wspaniały miód pitny, półtorak, który mama uwielbia. Pogoda była piękna, po kolacji usiadłyśmy więc sobie na ganeczku. Było mi tak dobrze, jakbym nigdy stąd nie wyjeżdżała! Syciłam wzrok widokiem budzącego się do życia ogrodu i rozmyślałam o tym, jak łatwo uległam wszechogarniającej pogoni za pieniądzem. Zapomniałam przez to o mojej pasji. Tylko czasami, wędrując po mieście, oczami wyobraźni widziałam Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat, Aleje Ujazdowskie, Dynasy z czasów młodości babci i dziadka.

Potrafiłam się w tej wizji tak zatracić, że czasami ze zdumieniem uskakiwałam przed przejeżdżającym autobusem. To były momenty, przebłyski, jakbym nagle wracała z tamtejszej rzeczywistości. Do tej, która była mi kompletnie obca.

– A wiesz co? – odezwała się mama, kiedy wypiłyśmy już po dwa kieliszeczki miodowej małmazji. – Wiesz, że na strychu wciąż jest taka wielka skrzynia, w której są różne rzeczy po twoich dziadkach? Któregoś dnia wydrapałam się na górkę i odnalazłam ją… Tyle że nie mogłam jej ściągnąć na dół.

Rany boskie! Na strych wiodła ściągana z góry drabinka, po której w dzieciństwie dostawałam się z największym trudem.

– Mamo! Jak mogłaś?! – poderwałam się.

– Normalnie: po schodeczku, po schodeczku i doszłam! – roześmiała się. – A co ty myślisz, że twoja matka jest niedołężna?.

– A jakbyś spadła?

– Ale nie spadłam – odpowiedziała. – Wy, młodzi, lubicie gdybać. A co by było, jakby było? Nie szkoda wam na to czasu? Nie było, i już. A skrzynia na strychu jest. Możesz ją sobie obejrzeć, ale jutro, bo elektryki tam nie ma, więc dziś nic już nie zobaczysz.

Nie mogłam się doczekać rana. Zaraz po śniadaniu pobiegłam na stryszek, odnalazłam skrzynię, z trudem uniosłam wielkie wieko…

Jakbym przeniosła się w czasie

I odleciałam… Odleciałam w epokę lat dwudziestych, epokę charlestona, lambeth-walka i swingu, szarmanckich oficerów, panów w cylindrach, z monoklem w oku, a także… łowców posagów. Stary album ze zdjęciami, z którego musiałam najpierw zdmuchnąć kurz, przeniósł mnie na warszawskie ulice, z automobilami i damami w eleganckich kapeluszach, spacerującymi po Ogrodzie Saskim. Poczułam dreszczyk emocji, jakbym naprawdę znalazła się w tamtym świecie.

W skrzyni, w worku z płótna, odkryłam właśnie taką suknię jak te, które nosiły damy na zdjęciach. Delikatnie ją rozpakowałam, strzepnęłam i włożyłam, pilnując, żeby przypadkiem gdzieś nie pękła. Kiedy weszłam do kuchni, mama stanęła jak wryta.

– Ojej, Bożenko, przecież ty wyglądasz jak twoja babcia za czasów młodości! Taka jesteś do niej podobna! Zaczekaj…

Potruchtała do pokoju i za chwilę wróciła ze zdjęciem owiniętym w celofan.

– No, sama popatrz!

Ze zdjęcia… patrzyłam ja. W tej samej sukni, którą miałam w tej chwili na sobie. W fantazyjnym kapeluszu, z wachlarzem w ręce, uśmiechająca się kokieteryjnie i trochę kpiąco. Wpatrywałam się w to zdjęcie coraz bardziej zdumiona.

– Jakbym ją widziała – nie mogła się nadziwić mama.

A ten wachlarz, co jest na zdjęciu, to też powinien być gdzieś w tej skrzyni – dodała, przyglądając się cały czas fotografii. – Pamiętam go: kolorowy ze złotymi zdobieniami, obrębiony czarną koronką, z rączką do trzymania, zakończoną pędzelkiem z piór.

Przeszłam się do ogrodu. Spojrzałam na ulicę, czekając, aż podjedzie czerwony automobil z facetem w pilotce i goglach. Zmrużyłam oczy i widziałam to wszystko. Było pięknie. Zrobiło mi się ciepło. Pobiegłam znowu na strych. Zdjęłam suknię i powiesiłam na wieszaku, żeby się wyprostowała po latach leżenia w kufrze. Mogłaby mi się przydać na jakiś bal kostiumowy…

Pogrzebałam w skrzyni, wyciągając po kolei: cylinder, ozdobną laseczkę zakończoną kościaną gałką, kamizelkę, spodnie z lampasami, białe, zamszowe, męskie rękawiczki, mnóstwo bibelotów i stare (takie, które pękały, gdy upadły) płyty gramofonowe z napisami RCA Victor. Wachlarza nie znalazłam. Wróciłam na dół, pełna wrażeń, kiedy była już pora obiadu.

– Kawał historii, co? – zapytała mama. – To były piękne czasy. Znalazłaś wachlarz?

Pokręciłam głową.

– Widać się nie zachował, a może sprzedali, bo był trochę wart. Prawdziwe złoto, no i stara, hiszpańska robota. Mama dostała go od ojca, twojego dziadka. Kupił jej, kiedy był w podróży służbowej w Hiszpanii.

Wieczorem naciągnęłam mamę na wspominki. Bardzo to lubiłam. Przymykałam oczy i już byłam tam, gdzie prowadził mnie jej głos. Zrobiło się rozkosznie…

Myślałam, że to mi się przyśniło

Wreszcie nadszedł niedzielny wieczór, czas było wracać. Zapytałam mamę, czy mogłabym zabrać ze sobą tę laseczkę z kościaną gałką. Najprawdziwsza pamiątka z lat dwudziestych minionego wieku w mieszkanku w bloku współczesnej metropolii. To ci dopiero!

– Ależ weź, córciu, weź, co chcesz. Przecież to dziadka.

Zawinęłam laskę w szary papier, zapakowałam do torby, chociaż wystawała z niej z pół metra. Mama odprowadziła mnie do furtki i pożegnała, prosząc, żebym przyjeżdżała jak najczęściej. Obiecałam solennie, że przyjadę już w następny weekend. Laseczkę postawiłam w domu na honorowym miejscu – przy pianinie, stojącym pod wielkim, czarno-białym zdjęciem fontanny w Ogrodzie Saskim na tle Pałacu Saskiego.

Zmęczona położyłam się spać. Rano, przecierając oczy, poszłam do łazienki. Kiedy otrząsnęłam się już ze snu – wróciłam do pokoju. Rzuciłam okiem na pianino i stojącą przy nim laseczkę i… osłupiałam. Obok niej, na pokrywie pianina, leżał hiszpański wachlarz: ze złotymi zdobieniami i rączką do trzymania, zakończoną pędzelkiem z piór…

Przetarłam oczy ze zdumienia, potrząsnęłam głową: niemożliwe! Przecież ja go nie przywiozłam! Nie było go w kufrze! Podeszłam bliżej, ostrożnie wyciągnęłam rękę, próbując go dotknąć. Nic się nie stało, spokojnie wzięłam wachlarz do ręki. Niósł ze sobą zapach starej skrzyni i ledwie wyczuwalną woń perfum.

Trzymałam wachlarz w ręce, nie wiedząc, co mam o tym myśleć. Nawet nie zadzwoniłam do mamy, bo przecież ona nie przyjechała i nie położyła go tutaj. A w skrzyni wachlarza nie było… Nazajutrz leżał w tym samym miejscu. Nie zniknął. Poszłam z nim do antykwariatu.

Pani oglądała go ze wszystkich stron, cmokała i wreszcie powiedziała:

To przepiękna hiszpańska robota z końca XIX wieku, prawdziwe cacko. Będę szczera, nie mogę dać pani więcej niż kilkanaście tysięcy złotych, ale zapewniam, że wart jest kilkadziesiąt…

Reklama

Nie sprzedałam wachlarza. Leży obok laseczki na pokrywie pianina i wciąż budzi moje zdumienie: skąd się u mnie wziął?!

Reklama
Reklama
Reklama