„Po tym zdarzeniu, przysiągłem sobie, że więcej nie zamoczę kija. Łowienie ryb nie jest na moje nerwy”
„Mimo tych żartów było nam jednak trochę nieswojo. Wiadomo, wobec śmierci nikt nie jest obojętny. Poza tym, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, zawsze dopatrujemy się jakichś zjawisk nadprzyrodzonych”.

- Bogumił, 59 lat
Niech sobie ludzie gadają, co chcą, niech się ze mnie nawet śmieją. A ja tam swoje widziałem i wiem. Dlatego moja noga nad naszym stawem więcej nie postanie. Bo co to – życie mi niemiłe?
To nie były tylko przypadki
Wędkarzem jestem już od wielu lat. To zajęcie, które wielu osobom może kojarzyć się z nudą. No i tak, przyznaję, że nie jest to sport, który wywołuje w człowieku jakieś wielkie emocje. Ale i nie tego szukam w wędkowaniu. Raczej kusi mnie natura, spokój, relaks, no i oczywiście ta chwila emocji związana z braniem. Mieszanka idealna – odpoczynek ze szczyptą wrażeń. Dla faceta w moim wieku – a jestem już przed sześćdziesiątką – to cudowny wypoczynek.
Spotkała mnie jednak na rybach przygoda, której omal nie przypłaciłem życiem. Coś strasznego, niepojętego, nienaturalnego i niewiarygodnego! Nikomu o tym nie mówiłem, bo gdybym tę historię opowiedział żonie czy znajomym, uznaliby mnie za wariata. A ja wiem, co widziałem i wiem, co… Tak, muszę to powiedzieć: wiem, co w niedługim odstępie czasu zabiło dwóch moich kolegów – wędkarzy. Bo od tego wszystko się zaczęło – od bardzo dziwnego zbiegu okoliczności. Dziwnego i tragicznego, jednocześnie.
Kiedy stowarzyszeniem wędkarskim, w którym działałem, wstrząsnęła wiadomość, że jeden z członków – starszy pan po siedemdziesiątce – umarł na pomoście na zawał, wszystkim nam zrobiło się po ludzku przykro. Większość z nas go bowiem znała. Poza tym, jak to w takich momentach bywa, każdy myślał o tym, że przecież kostucha mogła dopaść i jego. Że i nad nim wisi widmo śmierci, w jakiejś tam perspektywie. .
Kiedy zdążyliśmy się już pogodzić ze stratą kolegi, zaraz gruchnęła wiadomość o kolejnej śmierci członka stowarzyszenia. Sytuacja była o tyle dziwna, że i ten chłop – nieco od poprzedniego młodszy – zmarł na zawał na pomoście. Znaleźli go, tak jak poprzedniego, w wykręconej pozie, z zastygłym na twarzy grymasem bólu i przerażenia. W obu przypadkach nie było wątpliwości – zawał. I tym razem było nam smutno, choć wielu z nas, pewnie dla oswojenia z tą serią zgonów, zaczęło ze sprawy żartować.
– Trzeba zrobić patrole na ścieżkach wokół stawu, bo wędruje nimi ponury kosiarz – śmiali się chłopaki.
– Idzie i czubkiem kosy o pomosty zahacza. Trzeba by je dalej w głąb stawu wysunąć, może nie sięgnie – dodawał inny.
Wszyscy się trochę baliśmy
Ale mimo tych żartów było nam jednak trochę nieswojo. Wiadomo, wobec śmierci nikt nie jest obojętny. Poza tym, jak to zwykle w takich wypadkach bywa, zawsze dopatrujemy się jakichś zjawisk nadprzyrodzonych. Bo dwa zgony w odstępie tygodnia – i to w takich samych okolicznościach – musiały budzić strach i niestworzone hipotezy. Myślę, że każdy, kto potem szedł na ryby, miał w głowie jakieś głupie myśli powodujące dreszcz na plecach. Ba, byli nawet tacy, co coraz rzadziej pojawiali się nad stawem. Kilku przestało przychodzić w ogóle! Nikt się nie przyznał, bo przecież wstyd, ale dobrze wiedzieliśmy, kogo strach obleciał.
Ja się trzymałem. Podczas pierwszych kilku wyjść miałem pietra, przyznaję, ale mi przeszło. Za każdym następnym razem szedłem już na pewniaka. Przyszedł jednak moment, kiedy wszystko mi się przypomniało. To był dziwny dzień. Niby świeciło słońce, ale jakoś tak blado. Było duszno i parno, a jednocześnie ciemno, bo niebo pokrywała szara chmura, która rozpościerała się, jak okiem sięgnąć. Powietrze było nieruchome. Spociłem się już w drodze na stanowisko.
Gdy usiadłem na pomoście, zdałem sobie sprawę, jak bardzo jest cicho. Jak niezmącona jest woda. Dostrzegłem też, że na żadnym innym pomoście nie ma żywego ducha. Był środek tygodnia, owszem, ale i w takie dni wędkarzy nie brakowało, bo przecież mieliśmy w stowarzyszeniu wielu emerytów. Tego dnia jednak byłem nad stawem zupełnie sam.
Zarzuciłem wędkę i czekałem na branie. Mijały minuty, kwadranse, a ja zamiast się uspokajać, robiłem się coraz bardziej nerwowy. Jakoś dziwnie wszystko mnie niepokoiło. Rozglądałem się za jakąś znajomą twarzą, ale nikt się nie pojawiał. W pewnym momencie obróciłem się i sięgnąłem do torby po słonecznik, który lubię podgryzać nad wodą, i usłyszałem za plecami plusk. Poderwałem się szybko i zobaczyłem tylko, jak w toni wody znika jakiś ciemny kształt.
– Oj, Boguś, Boguś, to tylko ryba… – powiedziałem do siebie dla otuchy. – Coś ty taki strachliwy dzisiaj? – roześmiałem się w głos.
Zacząłem łupać słonecznik, a potem sięgnąłem po piwo, żeby przepłukać usta. No i to piwko mnie uspokoiło. Podjadałem, popijałem, znowu podjadałem, aż w końcu, uspokojony i znudzony tym, że nie ma brania, zasnąłem…
Przerażająca istota w wodzie
Obudził mnie taniec wędki. Złapała się jakaś spora sztuka i szarpała wędziskiem. Szybko poderwałem się na nogi i zacząłem się z nią mocować. W końcu podciągnąłem ją do pomostu i byłem bliski wygranej. Ostatnie, co mi zostało, to sięgnąć teraz po podbierak, który leżał na pomoście. Oparłem wędkę o biodro i schyliłem się.
Na początku to coś w wodzie tylko rzuciło mi się w oczy biało-czarna plamą na tafli stawu. Oderwałem wzrok i przeniosłem go na podbierak, ale szybko wróciłem spojrzeniem w poprzednie miejsce. Jeszcze zanim to zrobiłem, to już poczułem, jak na całym ciele stają mi włosy. Myślę, że jakoś tak podświadomie zarejestrowałem, co to było. I podświadomość wymusiła na ciele ten dreszcz przerażenia.
Gdy patrzyłem temu czemuś w oczy, to już nie było odwrotu. Powoli odpływałem – miękły mi nogi, wędka leciała na pomost. Upadła na niego chwilę przede mną. Zaraz po niej, na wilgotnych, spróchniałych deskach pomostu wylądowałem ja. Ledwo przeświecające przez szare chmury słońce wirowało dookoła, a ja wiedziałem, że tracę kontakt z rzeczywistością. Nie czułem strachu.
Jak tylko odzyskałem przytomność, to zebrałem graty i poleciałem do sklepu w wiosce. Nawet nie patrzyłem na wodę. Specjalnie odwracałem wzrok.
– Widział ją pan, co nie? – zapytała mnie stara ekspedientka, kiedy stałem już w sklepie, trzymając w ręku małą butelkę wódki. Zdążyłem już pociągnąć z niej dwa łyki. Drżenie rąk powoli ustawało.
– Niech pan o niej jak najszybciej zapomni. Już się u nas we wsi dwóch takich od rozpamiętywania jej oczu powiesiło…
– Ale kogo?
– No już pan przecie wie kogo. Naszą topielicę, Hannę…
– Pani poważnie mówi? – pytałem.
– A pan tak dla żartu się trzęsie jak osika? – zaśmiała się.
Miała rację.
– Ale co to… kto to jest?
– No jak to kto? Nasza topielica. Przecie mówię. Ta, co tych dwóch wędkarzy uśmierciła…
– Ona ich zabiła?
– No nie zabiła. Wystraszyła na śmierć. Tak robi. Od czasu do czasu, oczywiście, ale nie często. Co kilka lat. Teraz jej się taka tylko zdarzyła seria. Kto wie dlaczego? Strach nad wodę chodzić samemu…
– A skąd ona się tam wzięła?
– A skąd się biorą topielice? No utonęła..
– A mama znowu klientów straszy i zanudza… – z zaplecza wyszła młodsza kobieta.
– Nie straszę. Mówię, jak było…
– Sto lat temu! – prychnęła młodsza właścicielka sklepu. – To już bajanie i legendy. Niech pan się nie da zamęczyć tym paplaniem…
– Wcale nie, kochana, pan Hannę widział. Prawda?
Skierowała te słowa do mnie, a ja wpadłem w popłoch. Podziękowałem za flaszkę i wybiegłem ze sklepu. Poleciałem prosto na przystanek i pojechałem do domu. Musiałem jak najszybciej wrócić do normalnego życia, żeby zapomnieć. W końcu miałem szczęście, że moje serce wytrzymało ten szok. Może dlatego, że byłem po paru piwach i nerwy mnie mniejsze niż tamtych dwóch wzięły? A może jestem odporny na duchy? A może nic nie widziałem, tylko mi się przywidziało? Kto wie… No ja już się nie dowiem, bo więcej nad staw nie pojadę. Wypisałem się ze stowarzyszenia, choć się wszyscy śmiali. Niech się śmieją. Mnie wcale do śmiechu nie było.