Reklama

Stałem na chodniku i patrzyłem, jak płonie sklep moich rodziców. Strażacy dopiero co zajechali z jękiem syren. Rozwijali węże, podłączali je do hydrantu. Jednak zebrani wokół mnie gapie wiedzieli, że nic już nie uda się uratować. Znałem wszystkich, którzy zbiegli się na widok płomieni ogarniających parterowy budynek.

Reklama

Lekarz opatrywał mi ranę ramienia po tym, jak złodziej ciachnął mnie nożem. Ktoś próbował mnie pocieszać. Inny klepał po plecach i mówił: „Jakby co, możecie na nas liczyć”. Pani Magda, siedemdziesięcioletnia emerytowana nauczycielka, która pod koniec miesiąca zawsze brała u nas na kreskę, stanęła obok. Pogłaskała mnie pocieszająco po ramieniu, a potem wcisnęła w rękę pieniądze.

– Miałam oddać za tydzień, jak przyjdzie emerytura. Pożyczyłam od sąsiadki. Teraz wy jesteście w większej potrzebie.

Rozległ się huk, potem brzęk: to pękła szyba wystawowa i rozsypała się po chodniku. Rdzawy płomień buchnął z wnętrza sklepu. Stałem i gapiłem się na bezradne wysiłki strażaków. Odgłosy ich nawoływań, huk buzującego ognia i trzask pękających słoików ostatecznie zmieszał się z płaczem mojej mamy. Powiadomili ją o wszystkim sąsiedzi i z ojcem przybiegła tak szybko, jak mogła. Daremnie.

Taka była naturalna kolej rzeczy: ja za ladą sklepu

Przed maturą rodzice zapytali, co chciałbym w życiu robić. Pytanie było retoryczne, gdyż odpowiedź mogła być tylko jedna: „Chcę prowadzić z wami nasz sklepik spożywczy.” Tak naprawdę nie chciałem tego, ale w pamięci stale miałem słowa taty: „Mamy dobry kawałek chleba. Trzeba o niego dbać, a ty stale tylko chodzisz z głową w chmurach. Zejdź wreszcie na ziemię.” No to postanowiłem być dorosły i powiedziałem, co chcieli usłyszeć.

Byłem dumny, że podjąłem taką właśnie decyzję. Nawet nie próbowałem walczyć o swoje marzenia. Od dziecka myślałem o pracy w stadninie koni.

Miałem dwanaście lat, kiedy na koloniach pojechaliśmy zwiedzić stadninę. To było objawienie. Podobało mi się wszystko, nawet zapach koni.
Grupa z wychowawczynią gdzieś poszła, a ja zostałem między źrebakami. Kiedy mnie w końcu znaleźli dorośli, bawiłem się z nimi w najlepsze, obserwowany przez klacz. Podobno była wyjątkowo nieufna i stajenny dziwił się, że mnie nie zaatakowała. Wszyscy byli przerażeni tym, co mogło się stać, i już do końca kolonii miałem u wychowawczyni przechlapane. Mijały lata, a ja wciąż wspominałem tamtą godzinę w stadninie jak najpiękniejsze doświadczenie mojego życia.

Jednak człowiek musi zrobić to, co musi. Zostałem w domu i włączyłem się w rodzinny biznes. Nie było łatwo. Wstawałem codziennie o piątej rano i jechałem na giełdę lub do hurtowni po towar. Potem rozkładałem go na półkach i stałem za ladą do szóstej wieczorem. Wieczorem, po przeliczeniu dziennego utargu zamykałem sklep i koło ósmej wieczorem wracałem do domu. Po całym dniu pracy byłem tak zmęczony, że nawet nie miałem ochoty włączać telewizora. Oczywiście rodzice mnie wspierali i pomagali. Ale ja byłem młodszy, silniejszy, zdrowszy i w sumie na mnie spadał ciężar prowadzenia biznesu.

Czy narzekałem? Ależ skąd, chciałem pokazać rodzicom, że mogą mi ufać. Trochę mnie denerwowało, że nadal traktują mnie jak smarkacza: „A czy na pewno zamówiłeś orzeszki i mleko? Jesteś pewien, że dokładnie przeliczyłeś utarg? Lepiej sprawdź raz jeszcze rachunki. Musisz nauczyć się dokładności i odpowiedzialności, inaczej nic z tego nie będzie”. Dla świętego spokoju sprawdzałem zamówienia i liczyłem raz jeszcze.

– Przynajmniej teraz mam z ciebie pociechę – ojciec co jakiś czas klepał mnie po plecach. – Aż serce rośnie, gdy patrzę, jak pracujesz w naszym biznesie.

Dla taty sklep był spełnieniem jego marzeń. Często mi opowiadał, że jako dziecko bawił się w sprzedawanie towarów, liczenie utargu. Gdy wreszcie otworzył własny sklepik, poczuł się spełniony. W porządku – tylko dlaczego sądził, że będę myślał i marzył jak on? Zwłaszcza że stale mi powtarzał, że nie ma dwóch takich samych ludzi.

Chcieli mnie wyswatać z córką sąsiadów

Pewnego razu, gdy zmęczony przespałem całą sobotę, a przy niedzielnym obiedzie też byłem nieco niemrawy, tata mnie pocieszył: – Za jakiś czas się ożenisz, będziesz miał dzieci. A kiedy te podrosną, zastąpią cię w sklepie i wreszcie sobie odpoczniesz.

Ładna perspektywa, co? Dwadzieścia parę lat harówy i kiedy już nic od życia nie będę oczekiwał, odepną mi smycz. Był ze mnie prawdziwy szczęściarz!

Jakiś czas później mama przyszła do domu cała rozpromieniona. Powiedziała, że rozmawiała z sąsiadką o życiu i dzieciach, i tak jakoś wpadły na pomysł, żeby wyswatać mnie z jej córką.

– To taka pracowita dziewczyna – mama złożyła dłonie niczym do modlitwy. – Jak myślisz, synku, może…?

W powietrzu zawisło niedwuznaczne pytanie, czy nie warto dawać już na zapowiedzi. Wtedy coś we mnie zaczęło się burzyć. Może dlatego odpowiedziałem niezbyt grzecznie, że jeśli rodzice chcą mieć dodatkowego darmowego robotnika, to nie przez moje małżeństwo.

– Ależ, synku, jak możesz – mama niemal usiadła z wrażenia. – Ja tylko myślałam o twoim szczęściu.

– Jeśli mama pozwoli, to o własne szczęście już ja sam zadbam. A teraz idę do sklepu sprawdzić, co jutro trzeba dokupić w hurtowni.

Minęły dwa lata. Wpadłem w istny kołowrót – poranne wstawanie, hurtownia lub bazar, sprzedawanie przez cały dzień, wieczorne podsumowywanie przychodu i spać. Pomoc rodziców była chwilowym wytchnieniem, co nie zmieniało faktu, że wszystko było na mojej głowie. Czułem, że powoli ziemia usuwa mi się spod nóg, ale jeszcze zaciskałem zęby. W końcu pracujesz na swoją przyszłość, tłumaczyłem sobie przed snem.

Nie dam krzywdzić zwierząt

Któregoś z kwietniowych przedpołudni stałem za ladą i jak zwykle obsługiwałem klientów. O tej porze zazwyczaj było ich niewielu i czasami w sklepie robiło się pusto. Spoglądałem wtedy za okno. Często wówczas marzyłem o tym, że wsiadam w samochód i pędzę nim gdzieś przed siebie, jak najdalej od naszego miasteczka.

Tamtego dnia, koło południa dostrzegłem na ulicy konia ciągnącego frumankę. Zwierzę było zmęczone i spragnione, a woźnica próbował wymusić na nim batem bardziej wydajną pracę. Kiedy kolejne uderzenie spadło na koński grzbiet, nie wytrzymałem. Wybiegłem przed sklep.

– Jak jeszcze raz, kanalio, uderzysz konia…! – wrzasnąłem.

– To co? – przerwał mi i spojrzał hardo.

Nie wyglądam na byczy kark. Raczej można mnie zaliczyć do tych średnich, trochę niewyrośniętych mężczyzn, którzy nie prezentują się zbyt okazale. Ale w tamtej chwili wstąpił we mnie diabeł. Skoczyłem na wóz, wyrwałem woźnicy bat z ręki. Musiałem mieć na twarzy wypisaną taką determinację i wściekłość, że facet się przestraszył. Złapałem go za kark i zepchnąłem z wozu.

Kazałem iść za sobą do sklepu i wziąć wiadro. Woźnica kilkakrotnie napełniał je wodą i biegał z nim do spragnionego konia. Kiedy skończył, krzyknąłem, że jeśli od kogokolwiek się dowiem, że znęca się nad koniem, to go znajdę i połamię na nim bat. Wróciłem do sklepu, cały się trzęsąc.

Dopiero wtedy dostrzegłem, że przed ladą stoi paru klientów.

– Przepraszam za to zamieszanie – bąknąłem niepewnie.

– Nic nie szkodzi – powiedział pan Tosiek. – Szkoda, że mu nie przyłożyłeś. Jakby się stawiał, to w mig poleciałbym po synów, żeby nauczyli dziada poszanowania dla zwierzęcia.

Żeby odreagować stres, zacząłem w niedziele zamykać się w składziku przy domu. Rzeźbiłem w drewnie niewielkie figurki koni. Może i były pokraczne, ale były wyrazem mojej tęsknoty. Rodzice chyba zauważyli narastającą we mnie melancholię.

No i na urodziny ojciec kupił mi używanego forda. Takie małe przekupstwo.– Ma dopiero dwa lata – tłumaczył. – Miał jakąś stłuczkę, ale blacharz zrobił z niego nówkę. Jeszcze ci posłuży.

To był impuls

Jakiś rok później pojechałem nim na urlop. Miałem jechać nad morze, gdzie zarezerwowałem w pensjonacie dziesięciodniowy pobyt. Jednak po przejechaniu dwudziestu kilometrów dostrzegłem przy drodze drogowskaz do stadniny koni. Tak blisko miasteczka, a ja nie wiedziałem, że tu jest!
Wpadł mi do głowy szalony pomysł.

Zatrzymałem się na poboczu, zadzwoniłem do nadmorskiego pensjonatu i kręcąc jak potłuczony, odwołałem swój pobyt. Przepadł mi jedynie zadatek, ale w tamtej chwili gotów byłem stracić dużo więcej.

Pojechałem do stadniny. Wszedłem do biura i poprosiłem właściciela, żeby zatrudnił mnie na dziesięć dni jako stajennego. A ja mu za to zapłacę. Facet spojrzał na mnie jak na szaleńca, ale chyba coś dostrzegł w moim spojrzeniu, gdyż zaprowadził mnie do stajni, wprowadził do boksu, gdzie stał niezbyt duży kasztan, i dał zgrzebło.

– Wyczesz pan konia – powiedział.

Wyczesałem, a właściciel stał i obserwował. Nigdy wcześniej tego nie robiłem, ale skądś wiedziałem, jak należy to wykonać. Czesałem, głaskałem jedwabistą skórę zwierzęcia i gadałem do niego, kiedy patrzył na mnie. Byłem szczęśliwy. Gdy skończyłem i spojrzałem na właściciela, ten się uśmiechał.

– Masz pan tę robotę. A co do zapłaty za wikt i opierunek, pogadaj pan z moją żoną.

To były najcudowniejsze wakacje, jakie spędziłem w ciągu ostatnich lat.

Budziłem się o czwartej. Potem było pojenie, karmienie i czyszczenie koni. Następnie czworonogi hasały na padoku lub były brane pod siodło przez turystów. Potem znów czyszczenie, karmienie, pojenie i o dziesiątej kładłem się spać. Nigdy nie czułem się wspanialej. Zaprzyjaźniłem się z właścicielami, Jurkiem i Kasią, i pracownikami. Kiedy przyszedł ostatni dzień, było mi ciężko wracać do domu.

– Gdybyś chciał u mnie pracować na stałe – Jurek mocno uścisnął mi rękę – to przyjmę cię z otwartymi ramionami. Zastanów się. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby konie tak szybko przywiązały się do kogoś obcego. Rozumiesz się ze zwierzętami bez słów. To wielki dar. Szkoda go zmarnować.

Ale ja miałem inne obowiązki. Inną ścieżkę życia. Kiedy odjeżdżałem, miałem wrażenie, że słyszę smutne rżenie koni.

Kiedy się ocknąłem, leżałem w kałuży krwi

Wróciłem za ladę rodzinnego sklepu. Znowu zaczął się codzienny kołowrót. Ale tym razem we mnie rosła niechęć, coraz silniejsza, która wkrótce zmieniła się w nienawiść. Tylko co miałem powiedzieć rodzicom? Nie chcę już tego ciągnąć, mam dość, radźcie sobie dalej sami? Byli już na to za starzy.

Kilka razy, niby w żartach, napomknąłem, że mogą sprzedać sklep i za uzyskaną sumę spokojnie żyć do końca swoich dni. Wtedy ojciec z mamą spojrzeli na mnie z oburzeniem. Jak to, pozbyć się dziedzictwa? A co dostaną ich wnuki? Nie, nigdy tego nie zrobią, i mnie też nie wolno. Bo przecież to także i moje życie. Tak ciężko harowali, żebym miał bezpieczną przyszłość. Żebym był na swoim.

Tamtego wieczora wracałem z kina. Droga wiodła koło naszego sklepu. Kiedy przechodziłem obok, wydało mi się, że przez szybę widzę błysk światła. Raz, drugi…

Przyszło mi na myśl, że w środku mogą być złodzieje. Pomyślałem, że to pewnie jakieś nastolatki i lepiej nie wzywać policji. W świetle latarni zobaczyłem na trawniku kawał sękatego kija. Kiedy wziąłem go do ręki, okazał się zmurszały. Jednak lepsza taka taka broń niż żadna.

Złodzieje dostali się tylnymi drzwiami – wyłamali zamek. Wszedłem do środka. Między półkami z towarem zobaczyłem dwa cienie. Podszedłem bliżej i krzyknąłem, żeby kładli na ziemi ukradzione fanty. – Inaczej rozwalę wam drągiem głowy.

Najbliżej stojący odwrócił się gwałtownie. Gdybym się nie odchylił, dostałbym nożem w pierś. Ostrze poszło bokiem i tylko chlasnęło mi ramię. Sekundę później poczułem uderzenie w tył głowy. Najwyraźniej był jeszcze trzeci, który zaszedł mnie od tyłu. Zwaliłem się na posadzkę i straciłem przytomność.

Kiedy się ocknąłem, leżałem w kałuży krwi. W pierwszej chwili nie mogłem sobie przypomnieć, co robię w sklepie. Wreszcie wróciła świadomość ostatnich wydarzeń. Złodzieje uciekli ze sklepu. Pozostawili na podłodze latarkę. Snop światła padał wprost na półkę z chemikaliami. Zobaczyłem kilka rozbitych butelek. Wokół śmierdziało rozlanym rozpuszczalnikiem.

Wtedy przyszło mi do głowy, że to jedyna szansa na wyzwolenie. Sklep był wysoko ubezpieczony. Wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, pozostanę na wiecznej uwięzi. Wstałem z posadzki. Sięgnąłem po leżące na półce zapałki. Zapaliłem jedną, a potem rzuciłem na wielką kałużę rozpuszczalnika.

To wszystko wydarzyło się ponad dwadzieścia siedem lat temu. Po tamtych wydarzeniach zatrudniłem się w stadninie koni.

Przeszedłem przez wszystkie stanowisk,a aż zostałem głównym specjalistą nadzorującym stajnie. Niedługo przejdę na emeryturę. Jednak nadal będę przychodził do moich koni, nie wyobrażam sobie bez nich życia.

Kiedy słyszę ich radosne rżenie, utwierdzam się w przekonaniu, że każdy powinien walczyć o swoje marzenia. Czasami droga do nich jest wyboista. Możemy na niej poranić stopy. Ale gdy osiągniemy cel, tym większą mamy satysfakcję.

Reklama

A jeśli nam się nie uda…? No cóż, wtedy przynajmniej przy końcu swoich dni nie będziemy żałować, że straciliśmy szansę, bo nic nie zrobiliśmy.

Reklama
Reklama
Reklama