Reklama

Od dziecka rodzice mi mówili, że jestem w czepku urodzona, bo mi się tak wszystko w życiu udaje. Los na talerzu podsuwa okazje, a wiatr zawsze wieje w plecy.

Reklama

Nie przeczę. Przez ponad trzydzieści lat szłam przez życie tanecznym krokiem, nie wiedząc, co to wroga konkurencja, stracone szanse, bieda czy choroby. Dostawałam się do szkół, jakie wybrałam, zdawałam egzaminy bez problemu. A kiedy złożyłam podanie o pracę do firmy moich marzeń, od razu dostałam etat.

W życiu osobistym też spokojnie. Przyjaciółki były lepsze niż siostry. Nigdy nikt nie złamał mi serca, bo związki się kończyły, gdy uczucie się rozpłynęło. Nie spotkały mnie nigdy żadne nieprzyjemności, nawet urzędnicy starali się przychylić mi nieba. Żyłam w bańce pełnej słońca, spokoju i życzliwych mi ludzi.
Aż bańka pękła. Nagle wszystko zaczęło się psuć i marnieć. W nowej pracy zaliczałam wpadkę za wpadką, choć pracowałam więcej niż kiedykolwiek wcześniej. Może gdyby wszystko zależało tylko ode mnie, byłoby inaczej. Ale a to złamałam nogę w dniu ważnego spotkania, a to pożar w firmie strawił projekt, nad którym pracowałam od pół roku. Do mieszkania piętro wyżej wprowadzili się imprezujący studenci, ktoś ukradł mi kartę kredytową i opróżnił konto, niezawodne auto psuło się na potęgę… A najgorzej, że psuło się także w moim związku. W końcu Wojtek spakował się i odszedł. Na dwa miesiące przed ślubem.

To była kropla, która przepełniła czarę. Wpadłam w smutek i przez tydzień nie wychodziłam z domu. Wysłałam rodzinie i przyjaciołom esemesa z prośbą, by dali mi spokój, bo muszę sobie wszystko poukładać w głowie. Ale jedyne, co przez cztery dni robiłam, to przeżywanie na nowo porażek z ostatniego roku i użalanie się nad sobą. Na depresję to nie pomagało, wręcz przeciwnie.

Skręciłam nogę, idąc na ważne spotkanie. Co za pech!

Piątego dnia przyjechała Franciszka, kuzynka mamy. Moja matka chrzestna. Rozsunęła zasłony, otworzyła okna i kazała mi wziąć prysznic, A kiedy wyszłam z łazienki, na stole stało śniadanie – nie pizza z mikrofali i cola, którymi żywiłam się ostatnimi czasy, a twarożek, miód i kawa. I jajko na miękko. Śniadanie z lepszych czasów. Rozpłakałam się. Potem zjadłam śniadanie i chrzestna wzięła mnie na poważną rozmowę.

– Tak sobie myślę, ciociu Franiu, że po prostu zużyłam już cały przydział szczęścia i teraz musi być pech, żeby bilans wyszedł na zero – podzieliłam się swoimi mądrymi przemyśleniami. – Tylko dlaczego w takiej kolejności? Co mnie teraz w życiu czeka? Same nieszczęścia i samotność? A może mąż pijak i dzieci z piekła rodem? A nie mogło być tak po trochu? Trochę szczęścia, trochę pecha, równo przez całe życie. Ale dałabym sobie radę ze wszystkim, przecież mnóstwo ludzi tak żyje jak ja teraz, gdyby nie Wojtek. Kocham go. Bez niego to wszystko nie ma sensu – i znów się poryczałam.

Kilka minut później uspokoiłam się, wzięłam chusteczkę, którą podała mi ciotka, i wysmarkałam nos.

– Skończyłaś się już użalać? Kiedy dostałam esemesa, którego rozesłałaś po rodzinie, zebrałam trochę informacji i pomyślałam, że mogę ci pomóc.

– Namówisz Wojtka, żeby wrócił?

– Powiedz, dlaczego odszedł.

Wzruszyłam ramionami.

– Stwierdził, że ma dość – wymamrotałam, gapiąc się na słoje w drewnianej podłodze.

– Kiedy byliście u mnie w zeszłym roku, odniosłam wrażenie, że jest w tobie zakochany po uszy. Co się zmieniło? Zastanów się.

Wiedziałam, o co chrzestnej chodzi. Była naukowcem, wykładała na uniwersytecie matematykę. Kiedy byłam dzieckiem, nauczyła mnie konstruktywnego myślenia. Myślę, że dzięki niej złapałam bakcyla geometrii i zostałam architektem.

Przez osiem lat po studiach pracowałam w niezłej pracowni, ale moim celem była inna, o wyższej renomie i ciekawszych projektach. W końcu się udało. Zrobiłam doktorat, dostałam etat. Było wspaniale. Tyle że między mną a Wojtkiem się pogorszyło.

Przymknęłam oczy i zanurzyłam się w przeszłość. Ja i Wojtek… Byliśmy dla siebie stworzeni. Nigdy się nie kłóciliśmy. Ale nagle Wojtek zaczął reagować na mnie z niechęcią. Cokolwiek mówiłam, robiłam, w nim wzbudzało to irytację. Pojawiły się sprzeczki, kłótnie. Ciągle się czepiał, a ja nie pozostawałam dłużna, choć nie rozumiałam, z czego się to bierze. Kiedy teraz się na tym skupiłam, ujrzałam to w jego spojrzeniach, tonie głosu. W nagłym uniku przed dotknięciem. W pośpiesznym i pozbawionym uważności seksie, jeśli już do niego doszło.

– Nie chciałam tego wcześniej widzieć – opowiadałam chrzestnej. – Bo nie rozumiałam przyczyny. Czasem pytałam, czy ma może w pracy kłopoty. Albo kogoś poznał. Wyśmiewał mnie. A mimo to trzy tygodnie temu spakował się i wyprowadził. I podobno naprawdę nikogo nie ma.

– Aha! – powiedziała Franciszka takim tonem, jakbym potwierdziła jej podejrzenia.

– Co „aha”?

– Przypomnij sobie, co zdarzyło się, zanim pojawił się pierwszy pech.

Pierwszy pech. To była noga. Szłam na spotkanie z kontrahentem, miałam go przekonać, żeby złożył zamówienie w naszej pracowni architektonicznej. Szef liczył na mnie, byłam nowym nabytkiem z dobrą opinią. Nawet się nie śpieszyłam, bo miałam zapas czasu. Schodząc z wysokiego krawężnika poczułam, że noga mi umyka, kostka się skręca i nagle padam na ziemię, a koszmarny ból niemal odbiera mi przytomność. Nie dotarłam na spotkanie, szef musiał wszystko odkręcać, oczywiście nie winił mnie, to była siła wyższa. Potem były inne sprawy… Ale noga była pierwsza.

– No dobrze – chrzestna wysłuchała opowieści z uwagą. – Co ważnego wydarzyło się przedtem.

Zmiana pracy – odparłam natychmiast. – Odeszłam z poprzedniej firmy, w której byłam osiem lat.

– Co na to dotychczasowi szefowie?

– Nie utrudniali mi. Rozumieli, że u nich nie mam jak rozwinąć skrzydeł. Wyprawili mi imprezę pożegnalną. Było bardzo miło. Dali mi nawet prezent.

– Jaki? – Franciszka aż się wyprostowała na krześle.

– Komplet szklanek do whisky z karafką – wskazałam na szkło stojące za szybą barku.

Z jakiegoś powodu chrzestna nie była zadowolona z odpowiedzi. Spytała, czy może dostałam coś jeszcze.

– Owszem, od koleżanek i kolegów. Lustro.

– Pokaż mi je.

Zaprowadziłam Franciszkę do sypialni, gdzie pod ścianą stało stare lustro w pięknej ramie rzeźbionej w kiście winogron.

Nie powinnaś trzymać lustra w sypialni, a przynajmniej nie powinno się w nim odbijać łóżko. Trudno się wtedy wysypia – chrzestna podeszła do zwierciadła i zaczęła je dokładnie oglądać. – Miałaś w pracy jakiegoś wroga?

– Wroga? Nic o tym nie wiem.

– A może komuś z twoich znajomych nagle polepszyło się w życiu?

Chciałam powiedzieć, że chyba nie. I wtedy pomyślałam o Marzenie, koleżance z poprzedniej firmy. Była roztrzepana, niezbyt pracowita i lubiła podpierać się pomysłami innych. Była też bardzo przymilna i doskonale wyczuwała, kto ma najlepsze notowania u właścicieli. Pewnie dlatego była dla mnie słodka jak ulepek. Nie wróżyłam jej wielkich sukcesów zawodowych. Słyszałam też, że kolejny chłopak ją rzucił. Nawet było mi jej żal.

Trzy tygodnie temu spotkałam się z Anką, koleżanką z tamtej firmy. Plotkowałyśmy o wspólnych znajomych. Wspomniała, że wkrótce po moim odejściu Marzena dostała awans. Wreszcie udało jej się wygrać proces sądowy z sąsiadem, który ciągnął się od kilku lat. Poznała bogatego klienta, któremu robiła projekt domu, i teraz jest narzeczoną jego syna. Ślub wkrótce. Podobno to zupełnie inna kobieta. Przebojowa, pewna siebie. Nie poznałabym jej, twierdziła Anka. Następnego dnia po tej rozmowie Wojtek wyprowadził się z domu.

W ciągu miesiąca moje życie wróciło do normy

Czy ona kupiła to lustro? – oczy ciotki Franciszki płonęły dziwnym blaskiem.

– Nie wiem. Ciociu, o co ci chodzi?

Machnęła ręką, jakby oganiała się od muchy.

– Spróbuj się dowiedzieć. To ważne.

Zadzwoniłam więc do Anki i spytałam, czy wie, czy Marzena dokładała się do kupna lustra. I kto w ogóle wpadł na pomysł tego prezentu.

– Marzena, o ile sobie przypominam – powiedziała Anka. Ciotka nacisnęła na mojej komórce głośniczek, żeby dobrze słyszeć. – Powiedziała, że marzysz o takim lustrze, a ona widziała jedno na starociach w przystępnej cenie. Daliśmy jej pieniądze i ona je kupiła. Jakiś problem? Podobało ci się.

– Tak, oczywiście. Wciąż mi się podoba. Po prostu chciałam wiedzieć.

Rozłączyłam się i popatrzyłam na ciotkę pytająco. Ona przeszła do saloniku, wyciągnęła z barku śliwowicę i nalała do dwóch kieliszków.

– Na wzmocnienie – powiedziała. Wypiłyśmy. Ciotka przez chwilę zastanawiała się nad tym, co miała mi powiedzieć. Byłam coraz bardziej zaintrygowana, nawet depresja gdzieś się schowała. – Jak wiesz, jestem naukowcem. Matematykiem. Wierzę w Boga w postaci siły sprawczej, która ułożyła ten świat według pewnych zasad. I wiem, że większość reguł i mechanizmów, zgodnie z którymi wszechświat działa, jest albo jeszcze przez nas nie odkrytych, albo w ogóle niedostępnych naszemu poznaniu. Od lat podejrzewam też, że niektóre zjawiska, które my, ludzie nauki, nazywamy zabobonami czy przesądami, tak naprawdę mają matematyczną czy fizyczną naturę. Tylko należą do grupy mechanizmów jeszcze przez naukę nierozpoznanych.

– To znaczy? – trochę się pogubiłam.

– Urodziłam się w Lublinie, ale moi dziadkowie mieszkali w podlubelskiej wsi. Często do nich jeździłam. W tej wsi w każdym domu było tylko po jednym lustrze, a i tak schowanym do szafy lub chociaż przykrytym wzorzystą tkaniną. Otóż wierzono, że lustrzane odbicia tworzą nasze odwrócone sobowtóry, które potrafią zmylić fortunę. Wtedy los, zamiast obdarować prawdziwą osobę z krwi i kości, wręcza swój dar sobowtórowi. A my dostajemy jego odwrotność. Stąd czasem niedostatek lub inne nieszczęścia, które nas w życiu spotykają. Ale to nie koniec. Otóż można za pomocą lustra także skraść czyjeś szczęście.

Załóżmy, że ta Marzena zazdrościła ci szczęścia – sukcesów w pracy, urody, talentu, wspaniałego narzeczonego – i kupiwszy lustro, wpatrywała się w nie, przepełniona negatywnymi uczuciami zawiści, złości lub po prostu poczucia zawodu. A potem ci je podarowała. Ty się w nim przejrzałaś i wtedy w lustrzanym wszechświecie nastąpiła wymiana energii, i pach – chrzestna klasnęła w dłonie, aż się wzdrygnęłam – szczęście i pech zamieniło się miejscami.

– Ciocia w to wierzy? – spytałam ostrożnie. A jednocześnie gdzieś w głębi mnie pojawiła się nadzieja.

Franciszka zmierzwiła włosy na głowie gestem zakłopotania.

– Czy wierzę? Jestem naukowcem, więc potrzebuję dowodów. Musimy przeprowadzić eksperyment. Jeśli zniszczymy lustro w sposób, w jaki wskazuje ludowa magia i twoje życie wróci do normy, to… hm… będzie to oznaczać, że mam rację. Że powinniśmy badać obszar ludowych wierzeń. W końcu ludzie nie od dzisiaj obserwują świat. Tylko z braku odpowiedniej metodologii tłumaczyli sobie różne zjawiska tak, jak je rozumieli.

– Magia – powiedziałam.

– Magia. Jesteś gotowa odwrócić… klątwę? – w oczach chrzestnej zapaliły się figlarne światełka.

Ostrożnie wyjęłyśmy taflę lustra z ramy i położyłyśmy ją na czarnej folii do pakowania. Przykryłyśmy druga częścią folii i rozbiłyśmy zwierciadło na drobne kawałki. Wrzuciłyśmy je do worka na śmieci i wyniosłyśmy do śmietnika.

A potem przez kolejne dni czekałam na efekty. Ale co miało się stać? Nad moją głową miała rozbłysnąć tęcza? Przynajmniej moja depresja się ulotniła i wróciłam do pracy.

Nadal strasznie tęskniłam za Wojtkiem, więc jakiś tydzień po eksperymencie zadzwoniłam do niego. Najwyżej nie odbierze. Odebrał. Z szaleńczo bijącym sercem spytałam, czy ma ochotę na kino.

– Popatrz – powiedział – jak nasze myśli idą jednym torem. Od kilku dni myślę, żeby do ciebie zadzwonić. Zupełnie nie rozumiem tego, co się stało. Jakieś cholerne zaćmienie. Mogę przyjechać? Tęsknię.

Oczywiście się zgodziłam. Kiedy odłożyłam słuchawkę, popłakałam się z ulgi, która mnie ogarnęła.

W ciągu miesiąca moje życie wróciło do normy – te osobiste, jak i zawodowe. Jakbym znów żyła swoim właściwym życiem.

Ciotka Franciszka zaczęła się zastanawiać, czy aby nie napisać artykułu o swoich podejrzeniach. Ale uznała, że ma za mało dowodów. Chciała się też dowiedzieć, co u Marzeny. Zadzwoniłam więc do Anki.

– Nie najlepiej – powiedziała.

Reklama

– Mam wrażenie, że jej życie wróciło na stare tory. Narzeczony ją rzucił, znów nie wyrabia się czasowo w robocie. A wszystko zaczęło się od tego, że miesiąc temu temu złamała nogę…

Reklama
Reklama
Reklama