To była odważna decyzja

– Wyjeżdżam do Anglii! – stwierdziłam, wchodząc do kuchni. 

Mama dokończyła mieszać w garnku, podeszła do stołu i ciężko usiadła na taborecie.

– Lucynko, jesteś dorosła i masz prawo do takiej decyzji – zaczęła ze smutkiem. – Będzie nam tu samym smutno bez ciebie. Na pewno dasz sobie radę? – westchnęła i otarła łzę z policzka. 

– Mamo, nie martw się na zapas – poprosiłam. Starałam się nie rozbeczeć, bo, tak jak mama, łatwo się wzruszam. – Nie wiem, czy zostanę tam na dłużej. Pojadę, rozejrzę się i podejmę decyzję, co dalej robić. W razie czego, będę przyjeżdżać. To nie Australia na drugim końcu świata… – przekonywałam ją i siebie. 

Mama od razu doszła do wniosku, że wyjadę na stałe. Dobrze wiedziałam, co musiała czuć. Mieszkałam z rodzicami przez dwadzieścia pięć lat. Wspólnie rozwiązywaliśmy problemy, których nigdy nie brakowało, ale też razem cieszyliśmy się z naszych sukcesów. Nagle mama musiała pogodzić się z faktem, że zniknę z domu. Być może zacznę zupełnie samodzielne życie. A jeśli zapomnę włożyć szalik albo nie kupię chleba na następny dzień? A jeśli zachoruję i nie będzie miał kto podać mi choćby szklanki herbaty? Dotychczas to ona ciągle troszczyła się o mnie i pilnowała nawet najdrobniejszych spraw, a teraz miałybyśmy tylko się odwiedzać? Na pewno poczuła się bardzo samotna i opuszczona. Objęłam ją mocno i przytuliłam do siebie.

W tamtym okresie kilka moich koleżanek już pracowało w Anglii przez rok albo dwa. Jednak żadna nie zdecydowała się tam zostać. Jechały, by zarobić pieniądze i wrócić. Ze mną było trochę inaczej. Kwestia wyjazdu nie pojawiła się nagle. Tu w Polsce poznałam pewnego przystojnego Anglika. 

Zaczęłam właśnie pracę w dużej firmie i szczerze mówiąc, nie miałam pojęcia, jak funkcjonuje korporacja. Jednak zdawałam sobie sprawę, że tylko w takim miejscu mam szansę na dobre zarobki i kolejne awanse. Od razu wrzucono mnie na głęboką wodę. Nie dostałam wiele czasu na poznanie swoich obowiązków, a miałam odpowiadać za kontakty z naszym największym partnerem handlowym w Anglii. Gdy przedstawiciel tamtej firmy przyjechał na konsultacje, musiałam spędzić z nim sporo czasu. Chcąc, nie chcąc, brałam też udział w jego rozmowach z dyrekcją. Dałam sobie radę dzięki przezorności taty. Kiedyś stanowczo wymógł na mnie, żebym zapisała się na kurs angielskiego, oczywiście na wyższym poziomie niż taki, jaki jest w szkole. Teraz byłam mu za to bardzo wdzięczna.

Konsultant z Anglii wydał mi się bardzo atrakcyjny, sympatyczny i uprzejmy. Starszy ode mnie o pięć lat, schludny, zadbany i zawsze z czarującym uśmiechem. Poza tym pociągało mnie w nim to, że był inny w sposobie bycia i zachowania niż koledzy w mojej firmie. Na dodatek spoglądał na mnie z prawdziwym zainteresowaniem, a na powitanie mówił mi komplementy.

Po pracy zapraszał mnie na kawę i kruche ciasteczka w pobliskiej cukierni. Gdy po kilku miesiącach znów przyjechał do naszej firmy, jak zwykle zaprosił mnie na kawę, a następnego dnia na kolację w przytulnej knajpce. Było miło, nastrojowo i romantycznie. John nie wypuszczał z ręki mojej dłoni, patrzył mi w oczy i mówił miłe rzeczy. W jego towarzystwie czułam się szczęśliwa. 

Nasza relacja stawała się poważna

Mijał czas i moja sympatia do Johna zmieniała się w coraz poważniejsze uczucie. Następnego lata zaprosił mnie na dwa tygodnie do Anglii. Mimochodem wspomniał o ślubie. Zawahałam się. Nie powiedziałam tak ani nie. Pociągał mnie, to prawda, ale wiedziałam, że małżeństwo z cudzoziemcem to nie to samo, co z Polakiem. Zwykle wiąże się to przecież z wyjazdem na stałe, a na to nie byłam zdecydowana. „Do diabła, dlaczego nie pojechać?” – pomyślałam w końcu. „Przecież to jeszcze nie będzie zobowiązanie, a muszę poznać kraj, w którym ewentualnie miałabym zamieszkać!” – powiedziałam sobie. W każdym razie pojechałam. 

Ledwie samolot wylądował, a już miałam telefon od Johna. Utknął w korku i przepraszał, że spóźni się dwadzieścia minut. „Nie ma problemu” – pomyślałam. „Poczekam na parkingu przed budynkiem, żeby nie tracić czasu”. W tamtej chwili nawet nie przyszło mi do głowy, że za chwilę mogę stracić życie, nie tylko czas. Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego cywilizowani ludzie jeżdżą po lewej stronie. Wyszłam więc z hali przylotów, ciągnąc walizkę na kółkach, odruchowo spojrzałam w lewo, a tu straszny pisk opon z prawej. Taksówkarz zahamował w ostatniej chwili i zaczął coś wrzeszczeć.

– Naucz się jeździć jak ludzie! – powiedziałam po polsku i dumnie ruszyłam przed siebie, niemal prosto pod koła następnego auta. 

Pomyślałam wtedy z niechęcią, że jeśli się nie przystosuję do tamtejszych dziwactw, to po prostu zginę w wypadku. Na szczęście zjawił się John i pojechaliśmy do jego domu. Właściwie, jak się okazało, był to dom jego matki. Królowała tam niepodzielnie, o czym dopiero później miałam się przekonać. Budynek stał w niewielkim ogrodzie tuż za Londynem. Domyśliłam się więc, że rodzinie wiodło się dobrze. Mama Johna przywitała się ze mną dość chłodno.

– Hello – powiedziała.

Potem oficjalny uścisk dłoni i dwa słowa na temat pogody. Zlustrowała mnie z góry na dół, zaszczyciła wyniosłym spojrzeniem i sztywna, jakby kij połknęła, zniknęła za drzwiami. Poczułam się co najmniej dziwnie, jakby oceniała moją przydatność. „Sympatyczna to ona nie jest” – pomyślałam, idąc na piętro, do mojej sypialni. Zostawiłam tam rzeczy i zeszłam do kuchni. Strasznie chciało mi się pić, a nikt nie zaproponował mi choćby herbaty. Dopiero kilka dni później zorientowałam się, że herbatę w tradycyjnych rodzinach pija się tam około siedemnastej, a przecież ja zjawiłam się półtorej godziny później…

Ich zachowanie było sztuczne

Wieczorem pojechałam z Johnem do centrum Londynu. Pokazał mi kilka miejsc, które dotychczas znałam tylko z filmów. W czasie jednej rundy samochodem zobaczyłam Big Ben, Tower Bridge i pałac królowej z gwardią na straży. Potem spacerowaliśmy po słynnych ulicach, a wieczorem we włoskiej knajpce zjedliśmy kolację z dobrym winem. Płonące na stoliku świece wprawiły nas w romantyczny nastrój. John objął mnie i szeptał czułe słowa.

Czułam się cudownie. Gdy wyszliśmy na zewnątrz, nie mogłam się nadziwić, że o tak późnej porze snują się tłumy turystów. Londyn wydał mi się wspaniałym miejscem na ziemi. 
Po północy wróciliśmy do domu za miastem. Zmęczona błyskawicznie zasnęłam w sypialni dla gości, przykryta prześcieradłem, na którym leżał koc. Taki zwyczaj i kropka. Kołdra nie należy do tutejszej tradycji. 

Rano narzuciłam szlafrok i zwlokłam się na dół do kuchni. Włączyłam ekspres do kawy. Po chwili zbiegł John w pełnym rynsztunku, czyli w spodniach od garnituru, koszuli i krawacie. Spojrzał na mój szlafrok, ale powstrzymał się od komentarza, choć wyraźnie miał ochotę coś powiedzieć. O tej porze pewnie powinnam już mieć na sobie bardziej oficjalny strój. 

Z filiżanką kawy w ręku podreptałam na górę. Zamieniłam szlafrok na luźną tunikę i znów pokonałam drogę na parter, żeby wreszcie zjeść śniadanie. Rano mam zwyczaj najpierw brać prysznic, a dopiero potem wkładać czyste ciuchy. Po posiłku weszłam do łazienki na piętrze. Była tam wanna z zabytkowymi kranami, ale bez węża prysznicowego. Po raz kolejny zeszłam na parter. W drugiej łazience ta sama sytuacja. Usłyszałam z kuchni przyciszone głosy. „John i jego mama” – domyśliłam się i wkroczyłam tam śmiało.

– Gdzie mogę wziąć prysznic? – zapytałam.

– Widzisz, to stary, zabytkowy dom, zbudowany w czasach, gdy ludzie z lepszej klasy brali kąpiel, a nie prysznic.

– Kąpiecie się w wannie dwa razy dziennie? – wyrwało mi się. 

Zapadła cisza... Więc się nie kąpali, choć na pewno uważali cudzoziemców za brudasów. Znów pokonałam schody na piętro. Zrezygnowana przysiadłam na krawędzi wanny i odkręciłam obydwa krany. Zauważyłam, że na ścianie obok ręczników wisiała niewielka szmatka, jakby miniatura ręcznika. „Po co to komu?” – zastanawiałam się przez chwilę, ale nie rozwiązałam zagadki.

Czułam się jak głupek

Dwie godziny później jechałam z Johnem do śródmieścia. Mieliśmy w planie sporo zwiedzania. 

– Do czego służy miniatura ręcznika? Ta w łazience? – spytałam nagle. 

Wytrzeszczył oczy.

– Do mycia. Nacierasz ją mydłem, a potem ściereczką namydlasz ciało – wyjaśnił.

– Nie można namydlić się ręką z mydłem? – zapytałam i nagle mnie olśniło. – Czy to może kwestia wiktoriańskiej pruderii? Nie wypada dotykać ciała?

– Po prostu taki zwyczaj – stwierdził. 

Najwyraźniej nigdy się nad tym nie zastanawiał. Z przykrością zauważyłam później, że nie zastanawiał się nad wieloma sprawami. Natomiast mnie wiele rzeczy dziwiło. Na przykład zakaz brania czegokolwiek do ust między posiłkami. Pewnego dnia, gdy John pojechał do banku, wyszłam do ogrodu i przyniosłam sobie dwa jabłka, które spadły z drzew. Umyłam je i zaczęłam obierać. Wtedy do kuchni weszła mama Johna. Skrzywiła się i oświadczyła, że nie ma takiego zwyczaju, żeby jadać między posiłkami. W pierwszej chwili wydało mi się, że żartuje. Jednak mówiła poważnie! Miałam ochotę walnąć ją jabłkiem w nos, ale zachowałam zimną krew.

– O, I am sorry! – oświadczyłam spokojnie i nawet zdobyłam się na uśmiech. 

– Moja droga, to świadczy o tym, z jakiej pochodzisz klasy społecznej – stwierdził John, gdy spytałam, dlaczego nie wypada przed obiadem zjeść jabłka.

„Oczywiście, zapomniałam o podziałach klasowych. Coś jak kasty w Indiach”, pomyślałam wtedy złośliwie i przypomniałam sobie, jak na początku pobytu mama Johna wypytywała o rodziców, kim są, jaką mają pracę, gdzie mieszkają. Moje odpowiedzi chyba nie przypadły jej do gustu, ale nie komentowała.

Nie tam było moje miejsce

Na dwa dni przed moim wyjazdem John zorganizował uroczystą kolację. Zaprosił swoje siostry. Obie były młodsze od niego. Oczywiście mama również miała uczestniczyć. Dał mi do zrozumienia, że mimo drobnych scysji między nami, nadal jest zdecydowany na ślub, a spotkanie z jego rodziną ma być okazją, by oficjalnie mnie przedstawić jako kandydatkę na żonę. Był to miły gest, chociaż ja już wtedy wcale nie byłam przekonana do małżeństwa.

Czułam się jednak zobowiązana do podziękowania za pobyt. Krótko mówiąc, wzięłam na siebie przygotowanie kolacji. Nabiegałam się po kuchni jak dziki osioł, ale nie na darmo – zaplanowane potrawy udały się znakomicie. Gdy wszyscy zasiedliśmy do stołu, podpierałam się nosem ze zmęczenia, ale byłam z siebie dumna. Zaczęli jeść powściągliwie i sztywno, jednak po chwili nie wytrzymali i wcinali na wyścigi. „Nie ma to jak polska kuchnia!” – pomyślałam z radością. 

Szybko jednak straciłam humor. Właściwie nie miałam czasu na jedzenie, bo ciągle trzeba było coś podawać lub wynosić do kuchni. Żadna z trzech dam nie ruszyła się, żeby mi pomóc. Potraktowały mnie jak służącą. John co prawda pomógł mi zebrać talerze, ale jego nieporadność była przerażająca, jakby nigdy niczego w kuchni nie robił. Wkurzyłam się w końcu i poszłam do swojej sypialni. Nie zamierzałam żegnać się z siostrami Johna. 
Następnego dnia miałam samolot do Warszawy. Doszłam do wniosku, że między mną a rodziną Johna jest zbyt wielka przepaść klasowa, żeby coś wyszło z naszego związku. Tyle że teraz dręczy mnie pytanie, w której właściwie jestem klasie.