Maciek był zawsze jednym z nas. Razem łaziliśmy po działkach zrywać owoce, tłukliśmy się kijami, jeździliśmy na rowerach do małpiego gaju w poszukiwaniu niemieckich skarbów, zwisaliśmy na trzepaku i graliśmy w piłkę. Na podwórku było nas około dwudziestu chłopaków. Ale Maciek był wyjątkowy. Zawsze był cichy, spokojny, unikał tego, co można by określić jako łobuzowanie. A w dodatku był niezwykle dobry w grze w piłkę. Ale zawsze grał na czysto, bez uciekania się do fauli.

Naprawdę gościa uwielbiałem. Jako mały, trochę przestraszony i niespokojny dzieciak, czułem się w jego obecności spokojnie. Lubiłem z nim spędzać czas. Nie był typem ekstrawertyka ani nie chciał być w centrum uwagi, ale to dla mnie nie miało żadnego znaczenia. Nie zrażało mnie to, że nosił okulary i miał taki nietypowy tik oczu. Pomimo tej drobnej niedoskonałości zyskał szacunek rówieśników, ponieważ mimo bycia – jak to by starsi określili – grzecznym chłopcem, brał udział we wszystkich naszych zabawach. Bawił się z nami, ścigał, wspinał na drzewa.

Wybraliśmy inną drogę

Po ukończeniu podstawówki, w latach liceum nasze ścieżki zaczęły się nieco rozchodzić. To nie dotyczyło tylko mnie i Maćka – cała nasza banda jakoś się rozsypała. Nadal spotykaliśmy się na naszym podwórku, ale już nie tak często. Najbardziej aktywni byli ci, którzy nie przykładali dużej wagi do nauki. Ich codzienność nadal kręciła się wokół bloku, ale dawne niewinne psoty zaczęły coraz częściej przypominać łobuzerkę.

Nie można powiedzieć, że zeszli na złą drogę, nie stali się przecież kryminalistami, ale zamiast aktywnie spędzać czas, pili piwo, palili papierosy i nieustannie kombinowali, jakby tu komuś zrobić na złość lub szybko zarobić. Lata mijały i nasze drogi coraz bardziej się rozchodziły. Z tymi, co spędzali czas na ławce, miałem już tylko luźny kontakt. Od czasu do czasu podchodziłem do nich, kiedy wracałem z zajęć na uczelni. Ale to były tylko chwilowe rozmówki.

– Hej, Lolo, co u ciebie słychać? – zapytałem, zwracając się do najbliższego mi kumpla z całej tej dziesięcioosobowej paczki naszych podwórkowych znajomych.

– Eee, Pielucha, tak sobie siedzimy – odparł.

Od małego znali mnie jako "Pieluszkę". Wszyscy wiedzieli, że jestem mocno związany z mamą. Przyzwyczaiłem się do tego i nie przejmowałem ksywą. Nawet oni traktowali tę ksywkę jako coś normalnego. Lubiliśmy się po prostu.

– Stary, kaszlesz jak emeryt po tych papierosach. Powinieneś z tym skończyć – mówiłem w żartach.

– Wiesz, jak to jest. Ten, co pije i pali, nie ma robali.

– Ale twój nocny kaszel budzi mi matkę. Na czwartym piętrze słychać, jak się dławisz – rzuciłem żartobliwie, a reszta chłopaków wybuchła śmiechem.

Maciek poszedł do seminarium

Trochę z nimi pogadałem i ruszyłem w stronę domu. Spotykałem ich prawie każdego dnia po zajęciach. Wciąż mieszkałem na tym samym osiedlu. Nie dawało się ich ominąć, skoro codziennie siedzieli na ławce. Z Maćkiem było inaczej. Jego widywaliśmy tylko od czasu do czasu, bo... zapisał się do seminarium. Sami rozumiecie, że stało się to tematem żartów. Pamiętam dobrze moment, kiedy pierwszy raz ujrzeliśmy go w sutannie. Los chciał, że akurat byłem wtedy z chłopakami. Maciek podszedł do nas, a koledzy nagle zamarli. Tak, żartowali, ale jakoś tak nienaturalnie – jakoś tak sztywno. Kiedy odszedł, wtedy się rozluźnili i się zaczęło:

– Aha, zatem Maciuś zawsze miał upodobanie do chłopaków – uśmiechał się Lolo.

– O czym ty mówisz? –zapytałem zaskoczony.

– No wiesz, jest taki... sympatyczny. Pewnie dlatego wybrał seminarium, aby być bliżej innych chłopców – wybuchnął śmiechem. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że między nami jest prawdziwa przepaść.

Zaimponował mi

Jak było im daleko od Maćka, uświadomiłem sobie wiele miesięcy później. Wróciłem z wykładów, zjadłem obiad i spokojnie siedziałem przy oknie. Czasami lubię tak sobie popatrzeć na to, co się dzieje na naszym osiedlu. Właśnie Lolo i jego ekipa wracali z lokalnego sklepu monopolowego. Nieszczęśliwie na ich drodze pojawiła się pani Grażyna – znana na osiedlu jako "szalona", która od czasu do czasu, w napadach szału, wykrzykiwała różne rzeczy na polityków, na policję, na swojego syna, a czasem na chłopaków.

Tym razem szła w ciszy, ale mimo to, chłopaki zaczęli z niej żartować. Zgromadzili się wkoło niej i zaczęli ją szturchać, co rusz wybuchając śmiechem. Nie byłem w stanie usłyszeć, co mówili, byli zbyt daleko, ale od razu było widać, że dają jej popalić. Żaden z przechodniów nie zainterweniował. Wszyscy zdawali sobie sprawę, że Lolo i jego załoga mogą być nieprzyjemni, a pani Grażyna już nie raz dała się we znaki wielu mieszkańcom osiedla.

Byłem już zdecydowany, żeby zejść na dół, kiedy nagle zauważyłem, że Maciek zdecydowanym krokiem zmierza w ich kierunku. Poruszał się tak szybko, że jego sutanna falowała za nim. Wtargnął pomiędzy nich, a nawet odsunął Lola od pani Grażyny. Na początku Lolo wydawał się trochę speszony, ale potem zdecydował się zrobić dwa kroki w stronę Maćka. Ten ani drgnął, co chyba przywołało Lolo do porządku. Nie jestem pewien, czy chodziło tu o stare więzi przyjaźni, czy o fakt, że Maciek jest duchownym, a w Lolo jeszcze tliły się resztki szacunku do religii. Tak czy inaczej, Lolo dał za wygraną i poprowadził swoją paczkę na ławkę, a Maciek zatroszczył się o panią Grażynę i pomógł jej dotrzeć do sklepu. Potem ruszył do bramy, gdzie mieszkała jego rodzina. Wtedy pomyślałem, że na pewno będzie doskonałym kapłanem.

Nie podobał mi się wybór syna

Nie było to ostatnie spotkanie z Maćkiem, które wspominam. Spotkałem go ponownie wiele lat później. Wszystko to zasługa decyzji mojego, już dorosłego, syna o wstąpieniu do seminarium. Stało się to nie tak dawno temu i choć syn już wybrał, nadal mam wątpliwości, czy zrobił dobrze. Liczyłem na to, że zostanę dziadkiem. Kiedy więc syn poinformował mnie o swojej decyzji, zaniepokoiłem się.

Teraz mam wyrzuty sumienia, lecz wówczas byłem rozczarowany jego decyzją. Chyba nawet powiedziałem mu, że nie zgadzam się na pójście do seminarium. Nie rozmawialiśmy ze sobą przez dwa dni. Później miałem czas, aby przemyśleć wszystko, i powiedziałem mu, że może robić, co chce, ale nie będę zadowolony z tej decyzji.

Kumpel spadł mi z nieba

Traf chciał, że wtedy właśnie na mojej drodze stanął Maciek. Ten stary znajomy, z którym kiedyś biegałem po działkach, teraz był wykładowcą w seminarium i miał prowadzić zajęcia z grupą, w której zapisany jest mój syn. Zobaczyłem go na terenie szkoły, otoczonego przez uczniów.

– Maciek, hej... Chciałem powiedzieć, proszę księdza... –powiedziałem niepewnym tonem.

– Romek, dawno cię nie widziałem – potrząsnął moją ręką. – Co tu robisz?

Mój syn tutaj się uczy. A dokładnie rzecz ujmując, u ciebie...

– Serio!?

– Tak, to tamten – wskazałem głową.

Maciek popatrzył na mnie przenikliwie.

– Nie wydajesz się szczęśliwy z tego powodu.

– No cóż, zakładałem, że założy rodzinę...– jak miałem rozmawiać z księdzem o tym, że nie chcę, żeby mój chłopak został jednym z nich.

– Rozumiem. Słuchaj. Mogę cię zapewnić, że zrobię wszystko, aby zrezygnował.

– Ale jak to?

– Sprawdzimy jego powołanie. Jeśli jest prawdziwe, przetrwa. A jeśli nie, wróci do domu. O to w tym wszystkim chodzi.

Teraz byłem spokojny

Patrzyłem na mojego kumpla z dawnych lat i niespodziewanie dla mnie zrozumiałem, że złożenie ślubów kapłańskich to nie jest koniec. Że da się zrobić mnóstwo pozytywnych rzeczy, że można być dumą swoich rodziców, będąc osobą taką, jak on. Uświadomiłem sobie, że będę dumny, jeśli mój chłopak będzie takim duchownym jak Maciek. Nieustraszonym, prawym, szlachetnym. Po prostu autentycznym.

– Słuchaj, przekazuję ci go pod opiekę. Niechaj się dzieje wola boża...

Uśmiechnął się do mnie i jeszcze chwilę pogawędziliśmy o minionych czasach. Gdy wracałem do domu, byłem spokojny. To była zasługa Maćka. W zasadzie pokazał mi, że takie osoby jak on, są ważne. I że mój syn ma możliwość stać się kimś ważnym dla wielu osób.