Zawsze było tak: ojej, jakie urocze bliźnięta! Jaka grzeczna ta Justynka! Jak ładnie śpiewa i mówi wierszyki! Jak wspaniale dba o porządek! Czasem pojawiało się też coś o mnie: ależ urwis z tego Jurka! Ale się usmarował! Tak było… I żebym stanął na uszach, fruwał dookoła żyrandola i miał na maturze same „siódemki” – i tak zawsze Justysia była tą lepszą. Godziłem się z tym. Nie starałem się jej dorównać. Obracałem jej „lepszość” w żart, ale to nie było dobrze widziane przez rodziców. A Justyna? Traktowała mnie z dumną wyższością, ot, jak młodszego brata specjalnej troski. Ale zgadzało się tylko jedno: byłem rzeczywiście młodszy, ale tylko o 150 sekund.

Mieszkaliśmy „na kupie” w przedwojennym drewnianym domu: dziadkowie, emerytowani nauczyciele, rodzice praktykujący archeologowie „wiecznie w podróży” oraz Justyna i ja. Babcia dbała o wzorowy wizerunek staropolskiej kuchni, dziadek – milczący, zamknięty w sobie łysielec fotografował kwiatki i dbał o bibliotekę. Wnuki traktowali, jak hałaśliwe szkodniki. O dziwo – babcia bardziej.

Rośliśmy, dojrzewaliśmy i szybko stawaliśmy się samodzielni. Męczyły mnie familijne rytuały, niedzielne obiadki i poczucie osaczenia przez stare meble i bibeloty. Ale mama uważała, że wielopokoleniowa rodzina to wielkie szczęście. Dla niej i ojca – może tak. Wracali z kilkumiesięcznych wyjazdów i przez tydzień walczyli o tytuł „rodziców roku”. A potem znów wyjeżdżali, spokojni, że Justynka wszystkiego dopilnuje, a Jurek może niczego nie wywinie. I spełnialiśmy ich oczekiwania.

Pochowaliśmy dziadków na miejscowym cmentarzyku

Byliśmy w klasie maturalnej, kiedy zmarli dziadkowie. Odeszli tej samej nocy. We śnie – cicho i bez cierpienia. Jakby się umówili, że trzeba odejść. Znaleźliśmy ich rano, gdy nie zeszli na śniadanie. Oczywiście rodzice byli wtedy w podróży.

– Musimy załatwić wszystko sami – stwierdziła stanowczo siostra.

– Oczywiście. Przecież rodziciele nie porzucą stanowiska archeologicznego w Maroku i nie przylecą tu chować staruszków – odparłem spokojnie.

– Jesteś cyniczny, Jurek – Justyna była świetna w roli mentorki.

– Tylko praktyczny, siostrzyczko.

Dwójka maturzystów świetnie sobie poradziła: pogrzeb odbył się na parafialnym cmentarzyku, choć dziadkowie kościół omijali z daleka. Ale zapłakana Justyna zrobiła odpowiednie wrażenie na proboszczu. Pomogła jej w tym koperta zawierająca trzy tysiące.

– I to ja jestem cyniczny… – mruczałem, przyjmując kondolencje od obcych ludzi.

– Szczególna sytuacja wymaga szczególnego postępowania – szeptała zza chusteczki „zrozpaczona” siostra.

Rodzice zadzwonili via internet trzy dni później.

– Dopiero dostaliśmy wiadomość. Na pustyni nie mamy łączności – tłumaczyła się mama. – Jak ty sobie ze wszystkim poradziłaś, córeczko?

– Ja jej pomogłem, mamusiu – krzyknąłem w stronę laptopa.

– No tak, powinieneś. Czy starczyło ci na wszystko pieniędzy, Justysiu? – mama wróciła do tradycyjnej formy dialogu.

– Tak mamo, mecenas załatwił wszystko zgodnie z zapisami sporządzonymi przez dziadka. Dba o nas doskonale, nie musicie się martwić.

A potem komputer zatrzeszczał, ekran błysnął i wyświetlił napis „connection interrupted”. Rozmowa się skończyła. I wtedy podjąłem decyzję.

– Po maturze wyjeżdżam za granicę – oznajmiłem siostrze.

– A studia? Rodzice się nie zgodzą.

– Wyjeżdżam właśnie na studia, do Opawy. To w Czechach.

– Naprawdę? A to niespodzianka – próbowała być dowcipna. – Ale tam są egzaminy, więc…

– Więc je zdam. Tak bardzo się mną interesowałaś, że nawet nie wiesz, że fotografuję, wystawiam i uzyskałem kilka nagród. A zimą, kiedy ty woziłaś się z rodzicami na nartach, ja byłem w Opawie na konsultacjach i uznano, że mam duże szanse. To dopiero niespodzianka, prawda?

Patrzyłem na Justynę. Jej mina mówiła: niemożliwe! A jednak! Stało się!

Nic nas nie łączy

Rodzice uznali, że to szczeniacka fanaberia i wrócę z podkulonym ogonem, by wziąć się za „porządną naukę”. Ale zawiodłem ich: skończyłem Instytut Fotografii Kreatywnej i z tytułem magistra sztuki wróciłem do kraju. Do kraju, ale nie do domu. Tam została Justyna.

Kiedy zabierałem swoje graty, rodziców jak zwykle nie było. To Justyna, świeżo upieczona magister historii rozpoczynająca pracę na uczelni wraz z równie wyedukowanym narzeczonym, zrobiła mi wykład na temat lojalności wobec rodziny.

– Jurek, przyznaję, że cię nie doceniałam, przepraszam – oznajmiła podczas kolacji. 

– To po części wina rodziców, którzy uważali, że dziewczynce trzeba pomagać, bo chłopak sobie poradzi…

– No i mieli rację, nieprawdaż?

– Nie musisz być złośliwy, braciszku.

– A ty jesteś pewna, że pochodzimy z jednego jaja? – zaśmiałem się. – Przecież nic nas nie łączy poza nazwiskiem i fizycznym podobieństwem, o ile baba i chłop mogą być do siebie podobni. Jesteśmy zaprzeczeniem historii o bliźniakach, które żyć bez siebie nie mogą i jak jedno użre komar, to drugie się drapie. Ale nie mam o to do nikogo pretensji, Justyna! Tak po prostu jest. Co innego nas bawi, wzrusza, ciekawi, mamy różne temperamenty i smaki. No chyba, że polubiłaś szpinak, a ja o tym jeszcze nie wiem – byłem w dobrym, optymistycznym nastroju. – Może my nie jesteśmy bliźniakami, jedno jest dosztukowane? Może ty coś wiesz, bo ja byłem poza obiegiem informacji…

– Nie użalaj się tak nad sobą. Mogłeś się trzymać rodziny.

W tym momencie mnie wkurzyła.

– Wszystko pokręciłaś, Justyna! Ja się nie użalam, tylko się cieszę. Odciąłem się od kurzu i pajęczyn, wyszedłem z klatki i mentalnego zaduchu. Samo bycie częścią tej rodziny nie czyni człowieka szczęśliwym, choć – przyznaję – ułatwia życie, jeśli się tego chce. Ja nie chciałem.

Pierwszy raz siostra naprawdę słuchała tego, co mówię.

– Starałam się być odpowiedzialna… – powiedziała bez przekonania.

– Raczej posłuszna. Justynko, jesteś moją siostrą i zawsze możesz na mnie liczyć, ale nie jestem ci do niczego potrzebny – odpowiedziałem z uśmiechem. – Wybrałaś inną drogę i wierzysz, że trzeba się trzymać tego, co było. Ja chcę się od tego uwolnić i iść do przodu na własny rachunek.

– A dom? Rodzice?

– Nawet nie wiemy, gdzie są i kiedy wrócą. A dom? To nie dom, to muzeum. Tu nawet chodzenie w krótkich spodniach jest źle widziane.

– Co zamierzasz? Czuję się, jakbyśmy się żegnali na zawsze.

– Nie dramatyzuj, siostro – uśmiechnąłem się i wziąłem jej dłoń w swoją. – Będę mieszkał w Warszawie, pracował, może podróżował. Mam telefon, komputer i adres mailowy. I nie zamierzam się ukrywać. A ty? Masz chłopaka „z branży”, pobierzcie się! Jemu ten dom i atmosfera będą odpowiadać. Chyba, że oboje poświęcicie miłość dla kariery naukowej…

– A ty akurat wiesz cokolwiek o miłości…

– No i widzisz, Justysiu, tak niewiele o mnie wiesz, a tak łatwo mnie oceniasz…

Klienci byli zadowoleni, stałem się prawdziwym fotografem

Mój młodzieńczo-kawalerski dobytek zmieścił się w trzech dużych torbach i kilku kartonach po bananach. Mieszkanie użyczył mi kumpel „na czas nieokreślony, w zamian za opiekę”. Stare budownictwo, wielki salon i dwa spore pokoje. Jeden przeznaczyłem na w pełni wyposażoną ciemnię. Urządzanie reszty następowało powoli i raczej spontanicznie niż planowo. Zwłaszcza że podstawowym moim zajęciem było szukanie pracy. Łapałem każde zlecenie, klienci byli zadowoleni i stałem się prawdziwym fotografem. Czułem się świetnie.

Mimo nawału roboty z przyjemnością przyjąłem zaproszenie Justyny na „rodzinny obiadek”, jak go żartobliwie nazwała. A okazja była wyjątkowa: do naszego rodowego zamku wprowadził się chłopak siostry, którego uparcie nie chciała nazywać narzeczonym.

Franciszek tylko imię miał tradycyjno-archaiczne. Wyglądał bardziej na gitarzystę basowego kapeli rockowej niż na doktoranta wydziału historii. Okazał się towarzyskim, sympatycznym i dowcipnym facetem, z którym szybko znalazłem wspólny język. Justyna ucieszyła się z takiego stanu rzeczy, ale nie byłem pewny, czy jest to radość szczera. Wyraźnie się skrzywiła, kiedy Frank (tak na niego mówiła) zapytał, czy nie pouczyłbym go robić zdjęcia.

– Nie chodzi mi o sztukę, a o zwykłe fotki pamiątkowe – zażartował. – Ponoć wasz dziadek fotografował, a ty masz smykałkę po nim. Nie chciałbym robić potworków…

– Jeśli znajdziesz trochę czasu, spotkamy się i poćwiczymy, OK? Wystarczy unikać podstawowych błędów, a zdjęcia będą co najmniej udane – odpowiedziałem. – Ale nawet telefonem trzeba w coś wcelować…

– Na razie Frank musi się zająć remontem domu, który w wielu miejscach jest w opłakanym stanie, wymaga pracy i nakładów.

Franciszek z uśmiechem rozłożył ręce. Ja się zaśmiałem, oczywiście ironicznie i cynicznie, komentując słowa Justyny.

– Rozumiem, rozumiem. Wy historycy musicie dbać o rodzinną tradycję, żeby przekazać to wszystko następnym pokoleniom. Obawiam się więc Franek, że po ślubie to ty zmienisz nazwisko…

Przyszły szwagier parsknął radośnie, ale chyba dostał kopniaka pod stołem, bo błyskawicznie się uciszył. Obiecałem sobie, że nie będę więcej prowokował i do końca kolacji byłem grzeczny. Kiedy się żegnaliśmy przy furtce, uścisnąłem siostrę i szepnąłem jej na ucho:

– Fajny facet, Justyna.

Nie odpowiedziała. 

Pomachałem im z samochodu i ze śmiechem odjechałem. Uświadomiłem sobie, że moja opinia zupełnie siostrzyczki nie obchodziła.

Zaskoczył mnie

Zagnieździłem się w nowym mieszkaniu. Dzięki pomocy znajomych przybyło w nim kilka mebli, sprzętów, a nawet roślin. W ciągu dnia fotografowałem, wieczorami przygotowywałem zdjęcia dla klientów, słuchając muzyki. Właśnie kompletowałem zdjęcia z uroczystych chrzcin, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi.

– Ki czort… – bąknąłem pod nosem i podszedłem do drzwi. Zajrzałem w „judasza” i zdębiałem. Przed drzwiami stał Franek z wielką walizą w garści. Otworzyłem.

– Cześć, Justyna cię wyrzuciła?

Kudłaty historyk zachichotał.

– Tak źle jeszcze nie jest. Mam coś dla ciebie… – wskazał starą skórzaną walizę. 

– Można?

– Jasne! Właź – cofnąłem się do przedpokoju, robiąc Frankowi miejsce. – Napijesz się czegoś? Piwa, wódki, szampana?

– Jeśli masz piwo, to chętnie.

Usiedliśmy w salonie przy starej skrzyni udającej stół.

– Pewnie ci przeszkadzam… – Franek nie wiedział, jak zacząć.

– Każda okazja, żeby przerwać robotę jest dobra. Mów, co cię sprowadza.

– Nie uwierzysz, ale ten kufer – Franek przysunął bagaż. – Znalazłem go w skrytce ukrytej za szafą w pokoju dziadków.

– To tam była jakaś skrytka? Franek, ja od lat tam nie mieszkam. Powiedziałeś o tym Justynie?

– Nie powiedziałem i zaraz zobaczysz, dlaczego – odpowiedział tajemniczo.

Wszystko się zgadzało, ale przecież to niemożliwe!

Szwagier otworzył walizkę. Była naprawdę duża. W środka starannie poukładane leżały albumy fotograficzne: jeden gruby z odbitkami i kilka z negatywami oraz stary aparat fotograficzny Leica w skórzanym futerale. Archiwum dziadka uzupełniał zeszyt ze starannie skatalogowanymi filmami i zdjęciami. Franek sięgnął na dno i wyjął ukrytą kopertę.

– Obejrzyj to – podał mi pakiet.

Wyjąłem kilka odbitek. Były starannie naświetlone i świetnie wykonane.

– Najważniejsze są te – Frank wyłuskał trzy zdjęcia.

Przedstawiały płytę naszego rodzinnego grobu. Przyjrzałem się im uważnie.

– Franek to jakiś żart? Fotomontaż? Przecież to niemożliwe…

– No właśnie. Na nagrobku widać nazwiska członków twojej rodziny oraz daty ich śmierci. Tu rok 1974, dalej 1992, aż wreszcie data śmierci waszych dziadków: 14 listopada 2016. Jest jeden szkopuł: każde z tych zdjęć zostało zrobione na długo przed pogrzebami. Te zdjęcia to… przepowiednie.

Jeszcze raz przyjrzałem się odbitkom. Każda z nich miała na odwrocie numer seryjny papieru i zapisaną przez dziadka datę. Uzbrojony w podświetlaną lupę błyskawicznie odnalazłem zdjęcia w klaserach z negatywami. Rzeczywiście! Każda z tych fotografii została wykonana co najmniej na kilka miesięcy przed pochówkiem naszych protoplastów.

– Czy to jest możliwe? – spytał cichym głosem Franek. – Wygląda na to, że dziadek Julian był prorokiem albo… miał machinę do podróży w czasie.

– Nie pleć, Frank. Musi być jakieś racjonalne wyjaśnienie. Sprawdzę wiek filmów i papieru. Wiem, jak to zrobić…

– Jest jeszcze jedna rzecz, Jurek: aparat. Nie znam się na tym, ale mam wrażenie, że w środku jest jeszcze film…

Szybko wyjąłem aparat z futerału. Licznik wskazywał liczbę 17 – tyle zdjęć zrobiono.

– Sprawdzę, co to za błona i wywołam ją. Leć do Justyny, ale nic jej nie mów. Zadzwonię do ciebie rano.

Odprowadziłem Franciszka do drzwi i zabrałem się do pracy. Jeszcze raz sprawdziłem czas wyprodukowania materiałów fotograficznych, daty widoczne na nagrobku, porównałem pory roku na zdjęciach, nawet wielkość drzew rosnących przy mogile.

– Cholera! Wszystko się zgadza, ale to niemożliwe! – wrzeszczałem przy komputerze i ekranie do negatywów.

Ciężko opadłem na oparcie krzesła. W głowie mi szumiało, nie rozumiałem, jakim cudem na zdjęciach dziadka Juliana przeszłość mieszała się z przyszłością.

– A co jest w Leice? – tknęło mnie nagle złe przeczucie.

Rzuciłem się do starego aparatu. Błyskawicznie uruchomiłem swoją ciemnię i ostrożnie wyjąłem film. Bez problemu odcyfrowałem jego parametry i przygotowałem „sosy” do obróbki. Fachowo wywołałem i utrwaliłem film, wypłukałem i powiesiłem do wyschnięcia. Niecierpliwość miotała mnie z kąta w kąt, ale wiedziałem, że w tym procesie nie da się nic przyspieszyć. Usiadłem na kanapie i nie wiadomo dlaczego pomyślałem wtedy o rodzicach, którzy grzebią się w ziemi gdzieś w Gujanie czy Wenezueli…

W panice błyskawicznie wybrałem numer Justyny 

Obudziłem się z przekonaniem, że dzieje się coś złego. Spojrzałem na zegarek: 5:37.

– Cholera, na pewno wysechł… – pobiegłem do ciemni i zdjąłem film z wieszaka. Natychmiast wstawiłem go do podświetlacza i wziąłem lupę. Oglądałem starannie każdą klatkę i nie przeszkadzało mi, że są w negatywie. Zdjęcia były ostre i wyraźne, a mnie chodziło o napisy…

– Jest! Mam cię, dziadku Julianie… – wpatrywałem się w mocno kontrastującą z tłem nagrobka datę i zamarłem. Przed oczami wirowały mi białe smugi, a po chwili po plecach przeszły mi zimne dreszcze. Jasna cholera, to przecież dziś! Rzuciłem się do pokoju i w panice szukałem telefonu. Błyskawicznie wybrałem numer Justyny.

Po długiej chwili słyszałem zaspany głos siostry.

– Halo… To ty Jurek? Zwariowałeś? Pijany jesteś? Wiesz, która jest godzina?! Co się dzieje, do cholery? 

– Nie… nic się nie dzieje – odpowiedziałem spokojnie. – Po prostu chciałem cię usłyszeć, siostrzyczko...

– Ty jednak jesteś nienormalny… I to wszystko?

– No nie… Kocham cię, Justynko – powiedziałem i poczułem łzy na policzkach.

– Świetnie. Ja ciebie też braciszku, ale wracam spać… Pa!

Gapiłem się jeszcze przez chwilę na ekran ze zdjęciem siostry, a potem na wyjęty z aparatu negatyw.

– Pudło dziadku… – wyszeptałem z satysfakcją. – Coś musiałeś pokręcić…

A potem załadowałem Leicę nowym filmem. To dobry aparat, na pewno się jeszcze przyda…